CZARNY MOTYL
JAN DłUGOSZ
I
Z ciemnych przewieszek kapały krople wody, ale dolinami nadciągał razem z cieniem chłód. Śnieg skrzypiał ostro pod nartami czwórki podchodzących pod Krzyżne ludzi. Nie podnosząc wysoko desek, kładli długie, poziome zakosy, zostawiając wyraźny, wyrównujący się dopiero głęboko w dole ślad. Przełęcz migocąca w słońcu była jeszcze daleko, miarowymi pchnięciami kijków i rytmicznymi posunięciami nart spychali dolinę w dol.
Gonili uciekające słonce, ale cień był szybszy, już ich ogarnął i widać było, że nie opuści aż do zmroku. Dziewczyna odwróciła głowę:
- Nie idziemy już wyżej, co? Nie chciałabym zbyt późno wrócić, jutro jadę do Morskiego.
- Yhmm... Nie ma sensu, na nartostradzie będzie i tak ciemno - powiedział Romek.
Zatrzymali się. Chłopcy zapalili papierosy. Cały wysiłek tego dnia był już przeszłością, zostawała tylko przyjemność zjazdu. Romek rozglądał się dookoła, patrzył na przełęcz, na lśniące jeszcze w słońcu niewysokie skałki. Ze zdumieniem zauważył trzepoczący pod słonce niewyraźny płatek czerni. Coś niesamowitego tkwiło w tym maleńkim życiu, balansującym beztrosko wśród martwoty śniegu.
- Baśka! Baśka! - zawołał - Popatrz! Czarny motyl!
- Gdzie? - zdziwił się Tadek.
- O tam! - wskazał ręka.
Rzeczywiście. Czarna plamka migotała w promieniach słońca i powoli, powoli, pozornie bez kierunku wznosiła się ku przełęczy.
- Motyl w zimie? - zdziwiła się Baska.
- Wiecie, co to znaczy? - zapytał Jurek.
Romek wskazał głowa na Baśkę:
- Przestań! Potem nie będzie spała po nocach.
- Dlaczego nie bede spala? To jakiś zły znak?
- Eee tam... Głupie gadanie.
Patrzyli za motylem; już nie było go widać, rozpłynął się w drgającym powietrzu na tle ciemnych skałek.
Pierwszy otrząsnął się Romek - spojrzał na zegarek: - Wpół do czwartej! No, jedzmy, najwyższy czas.
II
W nagrzanym piecu jadalni wypełnionej po brzegi wesoło trzaskał ogień. Roznosiło nas - co chwile wybuchały improwizowane zabawy, najgłupszy, nawet dziesiątki razy ograny pomysł radował i śmieszył; ktoś wyłaził na słup, z kuchni wypadała pani Dziunia i waliła delikwenta miotła po siedzeniu. Był to taki mały teatr na własny użytek; wszyscy udawali - pani Dziunia, że się gniewa, i przyłapany, że nie może uciec, i my, że całe to zajście jest dla nas niesłychaną niespodzianką.
Przy stolikach zasiadały grupy i grupki. Spalone słońcem twarze i pokancerowane ręce świadczyły o dobrze wykorzystanej pogodzie. Dolatywały okrzyki i fragmenty gęsto okraszonych "korbami" i "auserami" opowiadań. Zadawali pytania, wtrącali wykrzykniki, lub krótkim śmiechem kwitowali bardziej humorystyczne momenty akcji.
Nasz stolik nie pozostawał w tyle. Przyjechałem kilka dni temu i los zetknął mnie od razu z Tadkiem Korkiem oraz Adasiem i Jackiem Bilczewskimi. Znaliśmy się wszyscy od dawna. Z Adamem wspinałem się sporo. Jego brat Jacek od czasu, kiedy zdradził stan kawalerski, zjawiał się w górach coraz rzadziej. Najczęściej spotykałem Tadka Korka. Nerwowy, dowcipny, o dużym wdzięku osobistym, mieszkał podobnie jak ja w Krakowie i był w każdym towarzystwie miłym kompanem. Ostatnio widywałem go zwykle z ciemnowłosa dziewczyną. Tadek wyglądał na bardzo "zajętego." Zaraz po przyjeździe, ledwie zdążyłem zrzucić plecak i przywitać się, poprosił mnie na bok.
- Słuchaj, Janek! - powiedział - w sobotę ma przyjechać Baska, chciałbym przedtem gdzieś wyskoczyć... Póki jestem "frei Baron" - dodał z uśmiechem. - Pójdziesz z nami? Już tego samego wieczoru leżąc wygodnie w łóżkach, snuliśmy wielkie plany. Ale... zawsze musi to "ale"! Adaś dostał telegram z pracy i musiał wyjechać na kilka dni. Nasz zespól uległ rozbiciu.
Trudno mi dokładnie sobie przypomnieć, co jeszcze wyrabialiśmy tego wieczoru. Były gremialne śpiewy, tańce przy radiu, wykupywanie fantów i inne mniej lub więcej szalone zabawy. Pamiętam jednak, ze kiedy w pewnej chwili wypoczywaliśmy przy stoliku, Jacek zapytał:
- Co robimy jutro?
- Musimy poczekać na Adama - powiedziałem.
- No ale jutro? - wtrącił Tadek. - Tracić taki dzień...
- Wszyscy gdzieś idą - dodał Jacek. - Furmanik i Popko na Tomkowe Igły. Skoczylas z Walami na wschodnia Mięgusza...
- Na mnie nie liczcie - powiedziałem.
- Będziesz się opalał? - zdziwił się Jacek.
- Nie wiem... Mam pewien pomysł...
- Na wąskiej skalnej półeczce ukazał się samotny wspinacz... - zaimprowizował domyślnie Tadek.
Jacek popatrzył na mnie pytająco.
- Tak, chciałbym pójść na północna.
- Tobie, zdaje się, króliki w głowie kochają się miłością wzajemna - zauważył Jacek.
- Rób jak chcesz - mruknął Tadek - ściana jest od dwóch miesięcy nie przetorowana.
- Wiem. Północną znam dobrze. Najgorszy będzie lodospad w kominie.
- Warunki każdego roku są inne, Adam w styczniu musiał iść podciągiem - powiedział Jacek.
- Jutro na północna idzie takich dwóch chłopaczków z Gliwic - odparłem - Wyjdę za nimi o siódmej. Powinienem dogonić ich na lodospadzie. Stopnie będą przerąbane, a jakby cos nie tego... to się dowiąże.
- Teoretycznie gra - powiedział Tadek - Ale samotna wspinaczka jest samotną wspinaczką... Czy ty czasami nie przesadzasz?
- Bo ja wiem? Ta droga leży w moich możliwościach, jestem w dobrej formie, a takich warunków nie widziałem od lat.
- No to co, Jacku? My sobie w takim razie każemy północną ścianę Pośredniego Mięgusza? - zakończył dyskusje Tadek.
* * *
Tylko sprawy beznadziejne warte są tego, by o nie walczyć! Każdy prawdziwy alpinista marzy w głębi serca o wielkiej próbie.
Ale do tego trzeba wiedzieć, kiedy nadchodzi ten jeden wybrany dzień., moment - na który złożyło się setki, tysiące lat, okoliczności, splotów wydarzeń, przypadków i pomyłek... Trzeba go dobrze wykorzystać - nie wolno popadać w nałóg.
Rok temu błądziłem w zadymce pod szczytem Niżnych Rysów i stawiałem niezliczone ilości trudnych kroków. Śnieg zatykał oddech - jedna pomyłka, a coś, co było kiedyś moim ciąłem, leżałoby u stop ściany. Każde udane postawienie stopy, każdy dobry chwyt - wzmagały lek. Człowiek od czasu do czasu musi popełnić błąd. Jeśli jest asekurowany, kończy się to zwykle niegroźnie. Lecz jeśli wspina się sam?
* * *
Zbudziło mnie słonce. W pokoju nie było nikogo, zegarek pokazywał siódma trzydzieści. "Niech to diabli - ale zaspałem! Już chyba za późno." Ubrałem się szybko, wziąłem czekan, raki, rękawiczki, do kieszeni skafandra włożyłem trochę cukierków, suszonych jabłek i w drogę.
Maleńkie tylne drzwiczki otwarto, ale schronisko jeszcze spało Ci, co mieli gdzieś iść, tkwili już dawno w ścianach. Mróz szczypał w uszy, pogoda wymarzona - bez jednej chmurki. Włożyłem raki i zamierzałem zejść schodkami na staw, kiedy poczułem dziwny chłód na skroniach. "Psiakrew! Zapomniałem czapki." Wracałem ostrożnie po schodach, znów pełen wątpliwości. A może jednak nie iść? Stary taternicki przesąd twierdził, że nigdy nie należy wracać.
Postukując czekanem przecinałem równym krokiem lśniąca tafle. Zamarznięty na szklankę lód skrzypiał przyjemnie. W połowie zwróciłem uwagę na dziwny stukot lewego raka. Przystanąłem, jak koń do podkucia podniosłem nogę, i - nos mi się wydłużył. Kółeczko łączące obie części pękło i jasne było, ze zupełna kraksa to tylko kwestia czasu. Spojrzałem na zegarek: ósma trzydzieści - jeśli teraz zawrócę, to już nie pójdę! I wtedy, po raz pierwszy tego dnia, postąpiłem całkiem niepoczytalnie. "A może się nie rozleci?" - pomyślałem. I poszedłem dalej.
* * *
W połowie dolnego kociołka spojrzałem na widoczny już z dala komin. Z góry bardzo niezdarnie schodziła dwójka ludzi. Jeden właściwie spuszczał drugiego na linie. Przyłożyłem dłonie do ust:
- Hej! Czemu schodzicie?
- Jurek zwichnął nogę! Co tu robisz?
- Jak zwichnął?
- Poleciał! Gdzie idziesz?
- Idee! Zaraz pogadamy...
Zrobiłem może może dziesięć kroków, kiedy poślizgnąłem się i tylko wbity dziob czekana pozwolił mi uchwycić równowagę. Przednia cześć lewego raka zwisała luźno na taśmie obok buta.
Przystanąłem wściekły, wszystko sprzysięgło przeciwko mnie; zostaje sam na ogromnej ścianie, w popsutych rakach. Nie wolno mi iść dalej!
Ale rośnie też upór i pragnienie zrobienia tej wspinaczki wbrew całemu światu. Wiem świetnie, że jeśli teraz zawrócę, już nigdy więcej nie przyjdę tu samotnie. To, co robię jest szaleństwem, ale...
Wbiłem czekan, przykucnąłem na śniegu i zabrałem się do reperowania raków. Związałem obie części kilkakrotnie sznurówka i zacząłem przymocowywać do buta. Siedziało na razie bardzo mocno. Otrzepałem ze śniegu ręce, włożyłem rękawice i ruszyłem w górę. W kilka minut byłem przy nich.
- Skąd spadłeś, z górnego lodospadu? - zapytałem.
- Z dolnego, wyszedł może metr i spadł - wtrącił Staszek.
- Asekurowałeś z czekana?
- Nie, wbił przedtem hak.
- Dlaczego spadłeś?
- Lodospad cholernie oddycha, wyjechała mi noga.
- A ty gdzie idziesz? - zapytał Staszek.
- Na północna.
- Czyś ty zgłupiał? Popatrz na lodospad, stąd dobrze widać, pierwszy może przejdziesz, ale drugi?
- Drugi można obejść filarkiem.
- Robiłeś ten filarek?
- Nie.
- No to lepiej daj spokój, on w lecie jest nadzwyczaj trudny.
- Możliwe - powiedziałem - ale podejdę bliżej i zobaczę...
- Tylko nie wyłaź... Nawet jak przejdziesz pierwszy próg., nie zleziesz, jest zupełnie przewieszony!
- Dobra. A wy dacie sobie rade?
- Jasne! Coś ty?
- No to cześć!
- Wracasz zaraz?
- Tak, jeszcze was chyba dogonię.
* * *
Dolny lodospad wyglądał paskudnie; Jurek wybił tylko jeden słaby stopień i spadł. "Gdyby nie ten hak, po którym została w lodzie mała dziurka - pomyślałem - już pewnie obaj zaliczyliby się do grona aniołków." Twardy śnieg tworzył idealny tor poślizgowy i kończył się czterdziestometrowy progiem. Analogia do skoczni była zadziwiająca, tylko że ten skok byłby na pewno ostatnim w życiu.
Nad sobą miąłem gładki, zielonkawy lód. Było tego z osiem metrów; spływał długimi wypukłościami, jakby zrośnięte i poskręcane, pokryte grubym szkliwem pnie drzew. U samej góry nieco się przewieszał. Nie miąłem ochoty tak od razu - nawet bez spróbowania - wracać.
"Eee, zobaczę, jak mi pójdzie" - pomyślałem. "Będę wyrąbywać wygodne stopnie i chwyty, a przy najmniejszych oznakach zmęczenia schodzić z powrotem. W ten sposób dotrę bezpiecznie do ostatniego okapu."
Stojąc pewnie rakami w głębokich stopniach, wkładałem jedną rękę po łokieć w wyrąbany otwór, drugą z uporem kułem następny szczebel drabinki. Lód był twardy i ostrze czekana odłupywało z trudem maleńkie kawałeczki. Kiedy czułem odrętwienie i ból w mięśniach, schodziłem spokojnie w dół. Trwało to chyba dość długo, rosła drabinka stopni, ale im wyżej, tym więcej ciało odchylało się od pionu. W końcu pozostała już tylko przewieszka.
Tu musiałem zaryzykować, dokonać ostatecznego wyboru: iść dalej - czy wrócić? Decyzja jest zawsze trudna, potem trzeba walczyć do końca. Trzeba zawierzyć rękom cały ciężar ciała, wystukiwać najdrobniejsze oparcie dla nóg i skrócić do minimum czas, kiedy wyraźnie czujemy, ze grawitacja to nie naukowa fikcja. Na tym właśnie polega mistrzostwo - tak rozplanować sobie wszystko, żeby sam moment zawieszenia w przestrzeni był krotki jak błysk oka. Trzeba do tego spokoju, ale i zdecydowania, trzeba ryzykować podciągniecie się nawet na niepewnych chwytach. Wahanie może okazać się zgubne.
Moje wrażenia podczas tych kilku metrów były chyba podobne do wrażeń akrobaty przy salcie.
Prostując się nad pierwszym lodospadem, czułem, że wielka gra rozpoczęła się. Nad głowa kilkanaście metrów lodu spiętrzonego w fantastyczne kształty przypomina do złudzenia zamarzniętą fontannę. O przejściu nie można nawet marzyć. W prawo kusi trawersie na żeberko. "To jedyna droga" - pomyślałem. Trawers nie był trudny, znów zobaczyłem Morskie Oko, a zaraz blisko morderczy, uciekający ku progowi śnieg. W lewo odstraszała ciemność za progiem lodospadu. Przytuliłem się do stoku i popatrzyłem w górę. Żeberko nie pozostawiało złudzeń, przypominając najgorsze momenty z mojej wspinaczkowej kariery. Postanowiłem trochę oswoić się z tym widokiem. "Nic nagle, nic szybko!" - pomyślałem. Zjadłem kilka kostek cukru i próbowałem skierować myśli z mglistych, nieprzyjemnych refleksji na tematy czysto techniczne. "Jak by tu iść? No tak, dwa metry przykro w górę, potem chyba dość dobry stopień, a potem - zobaczymy..."
* * *
To, co nastąpiło później, zapamiętam na zawsze jako piękną, klasyczną walkę nie tylko ze skałą, ile z własna słabością i lekiem. Nigdy chyba mój umyśl nie działał tak zimno i precyzyjnie, nigdy więcej nie miałem wrażenia, że jestem idealnie zrównoważonym automatem, który świetnie wie, co w danej chwili ma zrobić, i wykonuje to bezbłędnie. Tylko temu zawdzięczam, ze nie spadłem! Proszę wyobrazić sobie ponad dwadzieścia metrów pionowych prawie, oblodzonych skałek, poprzerastanych maleńkimi trawkami. Teren niewątpliwie krańcowo trudny, a co gorsza ryzykowny. Przez cały czas ani jednego dobrego chwytu, na którym mógłbym się - w razie obsunięcia nogi - utrzymać, a wszystkie stopnie tak niekorzystnie nachylone, że stopę opartą dłużej - łapał skurcz. Kiedy zacząłem wspinaczkę, nie było wyboru, każdy mięsień, każda myśl, cały wysiłek woli koncentrował się już nie na tym, żeby ścianę przejść - ale żeby wyjść metr wyżej!
Wkrótce stwierdziłem, że jest to znacznie więcej, niz. chciałem. Na takie ryzyko świadomie bym nie poszedł, postanowiłem więc, że jeśli przynajmniej raz stanę wygodnie - zawołam o pomoc. Ale równie dobrze mógłbym pragnąć helikoptera!
Poza tym sama gra zaczynała mnie wciągać. Czułem głęboką radość, że się nie boje, że nawet w takiej sytuacji potrafię zachować zimną krew. Robiłem wszystko jak ktoś obcy, niezbyt zainteresowany w wyniku, lub jakby pod ścianą rozpięta była ochronna siatka. Szedłem bardzo wolno, czyściłem długo w lodzie stopnie, wygrzebywałem z trawek mikroskopijne chwyty, kilkakrotnie przymierzałem się do nowych zmian pozycji, kładłem nogę, znów ją zdejmowałem i dopiero kiedy byłem absolutnie pewny, że nie spadnę, robiłem następny krok. Jedno minimalnie źle ustawienie nogi, jedno błędne obliczenie poślizgu lodu, jedno nieprecyzyjne wyważenie ciała - byłoby nie do naprawienia. Czas przestał istnieć, pełne dwie godziny przeleciały jak sekunda, zapomniałem o tym, gdzie jestem, kim jestem - zniknął cały świat, został tylko czterokończynowy automat, który uparcie nie chciał spaść z kilku chwytów i stopni.
Jeden moment wyrył mi się bardzo wyraźnie w pamięci; opuściłem wtedy dość wygodny stopień i zastygłem w niebezpiecznej, trudnej sytuacji. Delikatnie, żeby nie strącić równowagi, uderzałem dziobem czekana w zalodzoną trawkę, przygotowując oparcie dla nogi. Wtedy po raz pierwszy zjawiło się coś nowego.
Czasami na ulicy odwracamy się nagle pod wpływem czyjegoś wzroku, lub wchodząc do ciemnego pokoju czujemy, ze ktoś tam jest. Tak i ja, po raz pierwszy tego dnia, poczułem COŚ koło siebie. Zwykle takie uczucie można logicznie wytłumaczyć - ale to, co owładnęło mną stojącym w akrobatycznej pozie na filaru, przyszło zupełnie z zewnątrz. Nie kojarzyło się z niczym, po prostu COŚ nieuchronnego stało tuz za moimi plecami...
Popatrzyłem w dół: pięćdziesiąt metrów powietrza, a potem twardy, zawrotnie pędzący ku progowi stok. To chyba, dlatego. Ale nie, najdziwniejsze było przekonanie, ba - pewność, że to nie chodziło o mnie.
Nie pamiętam poszczególnych chwil, poszczególnych chwytów i stopni. Powoli, bardzo powoli, zbliżałem się do kantu żeberka. Zostawał jeszcze skośny, ryzykowny trawers. Te kilka kroków trwało długo, ale kiedy po raz pierwszy od dwóch godzin stanąłem na wygodnej plasience nie mogłem uwierzyć, że to prawda. Na razie byłem bezpieczny. Drugi lodospad zostawał w dole. Z lewej strony biegł gładki śnieżny żleb. Odcinała mnie od niego stroma, opadająca w dół. ścianka. "Niemożliwa do przejścia" - oceniłem od razu. Dwa metry wyżej zupełnie gładkie żeberko prawie się przewieszało - tak więc był to kres...
Ogarnęła mnie bezsilna wściekłość. Będą mnie ściągać i szanowni koledzy nie omieszkają mi zatruć życia co najmniej przez rok. Zresztą to głupstwo, ale do końca pozostały tylko trzy metry... prawie skoczyć. "Nie, nie można remisować wygranej partii, trzeba jeszcze raz wziąć się w garść."
Spróbowałem schodzić. Dokładnie oglądałem chwyty, stopieńki i udało mi się zejść metr. No tak, ale dalej ścianka jest gładka - jak długo można grac va banque? Powiał zimny wiatr, zgrzane ciało parowało szybko - dygotałem już zupełnie wyraźnie. Zacząłem znowu schodzić, posunąłem się jeszcze w dół.; ścianka była tak trudna, że zdjąłem rękawiczki i cholernie marzły mi ręce. Jeszcze dwa metry do zbawczego śniegu... Ba, żeby on był miękki, a nie twardy jak kamień, to bym skoczył i już! Nie, nie wolno - za wielkie ryzyko... Zmarznięte palce nie czują chwytów - trzeba jeszcze raz wrócić.
Znowu stoję na plasience, włożyłem rękawiczki i bije dłońmi o uda rozgrzewając palce. Łapczywie połykam cukier i suszone jabłka - od razu cieplej! W końcu jestem gotów - schodzę ścianką bez cienia wątpliwości; wiem, że teraz przejdę! Odchylone do tylu ciało, raki zgrzytają po skale, tak - teraz tu! O, jaki świetny chwyt - żebym to wcześniej wiedział. I wychylenie w tył.
Nie widzę, ile mi jeszcze brakuje, i wydłużam nogę do granic możliwości. Wtem czuje delikatny opór i lekki chrzest - przenoszę na nią ciężar ciała i rak zagłębia się w śnieg.
* * *
Może niełatwo w to uwierzyć, ale kiedy dorwałem się do dobrego firnu - resztę ściany przeleciałem jak na skrzydłach. Wszystko było dziecinnie proste i biegłem dosłownie w miejscach, gdzie kiedy indziej skrzętnie bym się asekurował. W pół godziny dotarłem do siodełka filaru, kwadrans później kończyłem zachód. Dziwna historia: szło mi się doskonale, nie czułem trudności ani leku, a jednak niesamowite wrażenie, które opanowało mnie na żeberku, trwało nadal. Nic z tego nie rozumiałem; niebo było piękne, czasu miąłem dość, skąd wiec tak silne pragnienie powrotu i nieustanne napięcie?
Na wierzchołku popatrzyłem na zegarek: dwunasta pięćdziesiąt. Bezskutecznie usiłowałem odnaleźć puszkę z wizytówkami, pokrzykiwałem i rozglądałem się wokoło, czy nie zobaczę kogoś w okolicy. Poleżałem trochę na słońcu, ale wciąż byłem nie w sosie. Czułem się jak człowiek świadomy tego, że za dwa dni czeka go niebezpieczna i bolesna operacja. Ja byłem właśnie w takiej sytuacji, z tą tylko różnica, że nie wiedziałem, co to ma być za operacja... Coś gnało mnie w dół - chyba to samo, co zmusza szczury do opuszczenia mającego zatonąć okrętu!
* * *
Słonce na Hińczowej Przełęczy grzało jeszcze silnie, miąłem przed sobą tylko iks razy robione zejście i... schronisko. Chyba najwyższy czas pozbyć się głupich obaw. A jednak nie - jakiś ukryty w mózg mikrofon powtarzał w kółko: "Jeszcze nie, jeszcze nie koniec - dopiero jak będziesz szedł po stawie..." Podniosłem się wściekły, wyżywając sam siebie w duchu od starych histeryczek. Postąpiłem krok naprzód. Wtem wydało mi się, że usłyszałem jakiś dźwięk. Odwróciłem głowę: na tak niedawno opuszczonym szczycie stała czwórka ludzi. Machali przyjaźnie rękami.
- Heej! - zawołałem.
- Po-czekaj! Zej-dzie-my raa-zem! - doleciały niewyraźnie, niesione z dużej odległości przez wiatr glosy.
Stałem chwile niezdecydowany. Już, już miąłem wrócić na słonce i usiąść, kiedy owiał mnie zimny podmuch wiatru. "Eee, to pewnie Adam Skoczylas i bracia Wale" - pomyślałem, kiwnąłem im tylko ręka i skoczyłem w ciemne gardło żlebu.
* * *
Na Wielkiej Galerii Cubryńskiej stare, zamarznięte ślady zboczyły w przecinający północną ścianę Mieguszowieckiego Szczytu żleb.
"Może pójść tędy" - pomyślałem. "Nie może być chyba zbyt trudny, kilka dni temu widziałem, jak schodzili nim z lotną asekuracja."
Nieoczekiwanie dla samego siebie, bez namysłu, pod wpływem impulsu - skręciłem w nieznana drogę. W ciasnym luku przełęczy odcinały się wyraźnie na tle nieba dwie ciemne sylwetki.
* * *
Zbiegałem małymi kroczkami, cały czas przodem. Nierówno zamarznięte ślady raczej przeszkadzały. Gwałtowna utrata kilkuset metrów wysokości - podobnie jak w kopalnianej windzie - zatykała uszy. Przygięty bokiem do stromego stoku, trzymając oburącz czekan i trącając cały czas dziobem śnieg, zbiegałem w dol. Staw i schronisko rosły w oczach.
Jeszcze jeden żleb - po raz drugi znalazłem się w dolnym kotle północnej ściany. Ostatnie niebezpieczne miejsce. Trawersowałem wolno, patrząc na uciekający w dół wyślizgany śnieg. A potem spojrzałem na dwa olodzone progi, gdzie kilka godzin wcześniej ważyły się moje losy. Byłem już w linii spadku łagodnego żlebku wyprowadzającego na pola śnieżne pod Mięguszowieckim Szczytem.
Tak, teraz mogłem naprawdę powiedzieć, że już po wszystkim...
* * *
Weranda schroniska wyglądała jak trybuna podczas piłkarskiego meczu. Oczywiście w tak piękny dzień. Doturlała się tu jakąś wycieczka. Kilkanaście osób wyrywało sobie ogromną - wymontowaną kiedyś z niemieckiego czołgu - lunetę schroniskową.
- O, popatrzcie! Popatrzcie! Józek, patrz! Schodzą!
- O! Jedni gonią drugich!
Odwróciłem zdziwiony głowę. W górze poruszały się dość prędko czarne, doskonale gołym okiem widoczne punkty. Coś, jakby lina wlokło się miedzy nimi. "Czemu się nie rozwiązali, przecież i tak się nie asekurują?" - pomyślałem. Spojrzałem na zegarek: piętnasta pięć.
W jadalni zatrzymał mnie Czesiek Łapiński:
- Serdecznie gratuluje! Wspaniale, wspaniale! No i jak tam było? Obserwowaliśmy cię przez cały czas. Znam te stany emocjonalne, znam... Na lodospadzie siedziałeś długo. Ale potem szedłeś wspaniale!
- Janek! Jesteś już! - podbiegła do mnie Hanka Skoczylas, żona Adama. - Jeździłam rano pod Mięguszami. Rany boskie, jak ty wyglądałeś na lodospadzie! Widziałeś mnie?
- Nie, Haneczko, gdyby nawet przelatywała eskadra łatających talerzy, też pewnie bym się nie odwrócił. Ale chodźmy na słonce, zanim zajdzie.
Wyciągnęliśmy się wygodnie na stosie desek koło płotu.
- No i jak? - spytała tradycyjnie Hanka.
- Wołałbym o tym nie mówić. Może za kilka dni, kiedy ochłonę, znajdę jakiś właściwy stosunek do tej drogi. W tej chwili, wiesz... - jeżeli mam być szczery - to nie powinienem siedzieć z tobą na tych deskach!
Dziesięć kroków w prawo wycieczka bez przerwy wydzierała sobie lunetę z rąk. Dochodziły chaotyczne, pomieszane glosy:
- O, o, schodzą!
- Już wychodzą ze żlebu!
- Popatrz! Tamta dwójka dogania pierwsza...
- Gdzie? Gdzie? Dajcie zobaczyć!
- O... jak śmiesznie idą!
Popatrzyłem leniwie. Rzeczywiście widać było jak na dłoni: cztery czarne punkty przesuwały się wolno trawersem na początku dolnego kotła.
- Maja przed sobą ostatni niebezpieczny odcinek - powiedziałem. - To Adam i Wale?
- Ależ skąd! Ich przecież była trójka.
- No to kto?
- Myślę, że Słowacy, skończyli filar. I pewnie Tadek z Jackiem.
- Tadek i Jacek? Przecież oni poszli na Pośredniego?
- A jednak to chyba oni. Nikt tam się więcej nie wspinał...
- Hm.. W takim razie musieli pójść gdzie indziej. Już wiem! Rozmyślili się pod ściana i poszli na Mięguszowiecką Wyżnią. Jasne! Wołali przecież na mnie, a ja ich nie poznałem.
- Taak? A wiesz, ci z Gliwic wrócili dopiero jakieś dwie, trzy godziny temu. Jurek ma prawdopodobnie pęknięta kostkę. TOPR zwiózł go do Zakopanego. Że ty nie wróciłeś, jak on spadł!
- Chciałem zobaczyć z bliska lodospad, a potem wiesz... Jedno jest dziwne, aż głupio o tym mówić... Wtedy na filarku, miąłem takie cholerne uczucie, ze COŚ stoi mi za plecami. Myślałem, że jak wrócę, to przejdzie. A teraz - niech krew zaleje - znowu jestem taki jakiś do niczego.
- Kiedy patrzyłam na ciebie, bałam się, ze spadniesz. Dopiero teraz wyłazi z ciebie zdenerwowanie...
- Tak myślisz? Może masz racje. Kiedy Adam wróci? - Spojrzałem na zegarek. - Jest za minutę WPÓŁ DO CZWARTEJ.
- Nie wiem, chyba jutro.
Przez cały czas rozmowy dochodziły do nas glosy podnieconej wycieczki. Wyciągnięty w przyjemnym cieple, z zamkniętymi oczyma, mogłem sobie rozmawiać z Hanka, a i tak doskonale wiedziałem, co tam się dzieje w ścianie - nieustannie słyszałem pomieszane okrzyki i komentarze:
- Popatrz, popatrz, idą! O! Ten się wysuwa. Gdzie? Coś się pan tak przypiął do tej lornetki? O, lina! Wlecze się za nimi!
Na chwile zamilkliśmy, rozleniwieni skośnymi, słabo już grzejącymi promieniami: głosy ściemniały i zacząłem rozróżniać tylko poszczególne zdania.
- Staszek! Widzisz, ci, co szli pierwsi, przystanęli, a tamci mijają ich dołem.
- Tak, tak, teraz idą razem...
- O popatrzcie, popatrzcie, lecą!
- Lecąą!!!
* * *
Podniosłem się do polowy i niezbyt wierząc, spojrzałem. Momentalnie zerwałem się na nogi...
W pierwszej chwili nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego co widzę: trzy ciemne punkty tkwiły bez ruchu, a jeden, nabierając prędkości, zsuwał się po stoku. Nagle zaczął zwalniać i powoli znieruchomiał. Odetchnąłem głęboko - lecz w tym samym momencie ruszył drugi. Pędził coraz szybciej i zbliżał się do pierwszego. Przestałem oddychać, punkty zetknęły się - ułamek sekundy znów znieruchomiały, a potem ruszyły razem. Najpierw wolno, jeden koło drugiego, sunęły w kierunku ogromnego lodowego progu. Coś rzucało się i kotłowało między nimi - to bezużyteczna już lina. Punkty nabierały szybkości i nieuchronnie zbliżały się do końca pola. Nie słyszałem nic: ani histerycznie krzyczących na werandzie kobiet, ani Hanki - biło mi tylko serce! Rozpaczliwie wpatrywałem się w dwa ciemne, pędzące punkty i całym wysiłkiem woli - aż oczy załzawiły się od tego patrzenia - chciałem je zmusić do zatrzymania. Czułem się jak w koszmarnym śnie: cos strasznego mnie goni, brakuje jednego kroku, żeby uciec, a tu nie można. Nie można zrobić tego jednego kroku, nogi jak z ołowiu, jeden krok... Na miłość boską, wiem już, że to sen - ale to nic nie pomaga. Jeden krok... już mnie łapie...
- Nieee! Nieee! - usłyszałem tuż obok, ale jakby z bardzo daleka, krzyk Hanki.
Wiedziałem już, że nie zatrzyma ich żadna ludzka siła, że nie pomoże nawet żaden cud, ale do ostatniej chwili nie chciałem w to uwierzyć.
Ujrzałem ich w ogromnym łuku, jak wyrzuceni w powietrze lecieli wysoko w górze. A potem dwa głuche uderzenia o przeciwległą ścianę żlebu. Odbici od niej skośnie, lecieli w zwojach liny, nim po raz drugi uderzyli o zamarznięte grudy lawiniska. Zsuwali się teraz, wylatywali w górę, przetaczali bezwładnie jak szmaciane laleczki. Pęd ich powoli malał, aż z wolna znieruchomieli - tuż przy ścianie lewego filaru Cubryny...
Staliśmy bez słowa, czekając, że może któryś się poruszy, ale nie...
- Wołaj, kogo się da! - krzyknąłem do plączącej Hanki. - Ja lecę po apteczkę!
Na werandzie działy się dantejskie sceny, ledwie dostałem się do jadalni. Biegł już Czesiek Łapiński.
- Co się stało?
- Dwójka spadła z dolnego kotła na północnej. Daj mi prędko apteczkę!
W kilka minut później biegliśmy przez staw. Drugie dwa czarne punkty - jakby sparaliżowane rozegranym na ich oczach dramatem - tkwiły nieruchomo w tym samym miejscu.
Nie rozmawialiśmy z sobą. Podchodziliśmy w milczeniu i coraz bardziej opanowywał mnie paniczny lęk. Gdybym mógł - nie szedłbym wyżej. Bałem się tego, co zobaczę za chwile.
Minęliśmy małe, zasłaniające widok wzniesienie i trawersem zbliżaliśmy się pod początek filaru. Szedłem na trzodzie z Jasiem Słupskim.
W odległości pięćdziesięciu metrów zobaczyłem nieruchomy, ciemny kształt. Jeszcze czterdzieści metrów. Jeszcze dwadzieścia - przystanąłem, ciężko łapiąc powietrze... Nie musiałem już właściwie iść dalej. To był Jacek Bilczewski!
III
Ochrypłe pomruki basetli i gwar niezbyt trzeźwych głosów doskonale odcinały nas od otoczenia. W probierni wina Pod Szostka przy ulicy Sławkowskiej od dymu papierosowego było aż niebiesko. Do tego napatoczyła się jeszcze cygańska orkiestra.
- Jak to się stało? - zapytała Baśka.
- To wiem od Słamy. Mijali ich dołem. Tadek szedł pierwszy, potknął się i poleciał. Nie strącił głowy i hamował czekanem. Już się prawie zatrzymał - kiedy lina szarpnęła Jacka. Wzięło go na plecy, wpadł na Tadka i obaj pojechali na próg.
- Dlaczego się potknął?
- Nie wiem... Słyszałem, że miał nawykowe zwichniecie nogi. Ale to nie mogła być przyczyna. Po prostu, chwila nieuwagi o sekundę za wcześnie. Najbardziej dziwi mnie to, co opowiadał Słama; otóż Jacek przez cały czas nawet nie drgnął, nie próbował wbić czekana ani nic...
- To wszystko jest straszne: Jakieś potkniecie, reakcja spóźniona o błysk oka i nie ma odwołania - koniec.
- Myślałem o tym dużo... Chyba nie wierze w przeznaczenie, złośliwość losu i nieuchronna konieczność. Ale w tej historii jest tyle niepojętych wydarzeń, że już sam nie wiem, co o tym sądzić...
- Nie rozumiem...
- Widzisz, człowiek w górach postępuje zwykle w pewien typowy sposób. Po kilku latach każda sytuacja jest już w zasadzie przewidziana i inne reakcje zdarzają się niesłychanie rzadko. W ten tragiczny piątek [28 marca 1957] wszyscy zachowywali się jak pomyleni...
- Jak to?
- Zaczęło się to wcześniej, chyba od tego, że Adam miał przywieźć żonę Jacka do Morskiego. Skutkiem opóźnień pociągów i innych drobnych wydarzeń, które jeśli chodzi o nieszczęście, zawsze się jakoś dziwnie spiętrzają, nie mógł po nią wstąpić. Potem ten telegram do niego z pracy. Znów traf, że ktoś akurat zabrał go z poczty. Albo już pod ściana: zmiana drogi na inna - takie decyzje zdarzają się niesłychanie rzadko! Gdyby tylko jeden z tych pojedynczo błahych faktów nie miał miejsca, Tadek i Jacek żyliby jeszcze...
- No, ale to są zwykle przypadki.
- Tak, ale od tej chwili zaczynamy działać jak lunatycy... Po pierwsze nie potrafię zrozumieć, jak mogło mi przyjść do głowy, ze CZTERECH ludzi, którzy machają rękami i krzyczą, żebym poczekał - to TRÓJKOWY zespól Skoczylasa! Dalej: Jacek znał grań jak własną kieszeń - dlaczego dał się wyprzedzić Słowakom?
Jedno wydarzenie powodowało drugie, był to jakiś koszmarny łańcuch, a przecież wystarczyło tylko, żeby jedno ogniwko przebiegło normalnie.
Przez cały czas wspinaczki bałem się czegoś, zwykle w takiej sytuacji wraca się możliwie najłatwiej - no nie? Z Hińczowej schodziłem może trzydzieści razy, czemu tej jeden jedyny raz poszedłem inaczej?
Słowacy nie znali drogi, poszli więc za mną. Liny mieli olodzone, zaciśnięte, dlatego się nie rozwiązali. Tadek i Jacek wściekli, że dali się wyprzedzić - pogonili za nimi.
Czy to było normalne? Nie szło przecież o żadną stawkę, nie było żadnego, absolutnie żadnego powodu do urządzania wyścigów, i to przez ludzi bardzo, nawet przesadnie ostrożnych. A jeśli i tego ci mało, to - na miłość boską - wytłumacz, dlaczego Jacek w momencie wypadku stał przez dobre kilka sekund jak sparaliżowany i nawet nie kiwnął ręka. Przecież wystarczyło wbić tylko czekan!
- No, ale jaki stad wniosek?
- Nie wiem? Gdyby to był jeden lub dwa fakty, machnąłbym na nie ręka i nawet nie wspominał, ale naprawdę trudno skwitować to wszystko powiedzeniem: zwykły przypadek, zbieg okoliczności... I jeszcze jedno - wciąż mam uczucie, jakbym i ja coś zawinił. Bo przecież byłem znacznie bliższy progu w dolnym kotle niż oni...
- Daj spokój. - Co ty jesteś winien, że Tadek się poślizgnął, a Jacek...
- Nie, mnie chodzi o coś innego. Za wielu było tego dnia ludzi w ścianach, za wiele ryzyka, za wiele brawury. Jedni - jak ja - mieli za wiele szczęścia, może ktoś inny musiał za to zapłacić?
- To dziwne - powiedziała Baśka - właśnie tego dnia, kiedy zginął Tadek byłam z kolegami na nartach pod Krzyżnem. Już mięliśmy wracać, kiedy ktoś zawołał: "Baśka! Baśka! Popatrz czarny motyl!" Zrobiło mi się jakoś głupio, a jeszcze Jurek Holy - znasz go - zaczął kląć, że to zły omen, i nie chcieli mi powiedzieć jaki. Wróciliśmy dobrze po piątej. W domu nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Na ulicy spotkałam kogoś z TOPRu i powiedział mi...
Zapadło kłopotliwe milczenie.
- Czy Jurek - zapytałem po chwili - dokończył ci kiedyś tej historii z motylem?
- Nie, nigdy już o to nie pytałam...
- Hm, to może i śmieszne, ale posłuchaj - jest to stara, bardzo stara legenda góralska; kiedy zimą widzi się czarnego motyla, w tej chwili UMIERA W GÓRACH CZŁOWIEK.
z tomu: Jan Długosz: Komin Pokutnikow, Iskry, Warszawa 1964.