Siemka
Chciałabym zamieścić tutaj artykuł dotyczący wypawy w góry - Ojca i syna.
Był on publikowany ze dwa lata temu, więc może jest wam znajomy. Dzisiaj znalazłam go w mojej szafce bo tak mi sie spodobał że postanowiłam go sobie zostawić.
WIęc poczytajcie. Mnie on bardzo rozbawił :
Góry, synu, to … góry!
Mieszkaliśmy nad brzegiem Adriatyku. Z tyłu szosa i stok góry przyozdobionej klockami, białych domków, kościoła i ruinami zamku. Jedyna możliwa godzina na wyprawę to 6:00 rano, gdy słońce chowa się jeszcze za granią. Nastawiliśmy budzik i następnego dnia ruszyliśmy. Ja normalnym krokiem, a syn na wyścigi. Co i rusz mi uciekał, by potem czekać, aż go dogonię.
- Maciek, tak się nie chodzi po górach.
- Każdy chodzi jak może – odpowiedział i znowu pognał.
- Dobra, ja Ci jeszcze pokażę – powiedziałem i zacząłem obmyślać plan wycieczki w Tatry.
Wyprawa miała być jednodniowa. Na Kasprowy postanowiliśmy wjechać kolejką, żeby nie tracić sił na podejście. Taksówkarz wiozący nas rano do Kuźnic, kiedy usłyszał, że mamy zamiar dojść do Morskiego Oka, złapał się za głowę:
- Z takiej wycieczki was zniosą. Zejdźcie do Hali Gąsienicowej, idźcie na Kościele i wystarczy. A i to aż nadto, jak na pierwszy raz…
Z kolejki wysiedliśmy jak Schwarzenegger i Stallone razem wzięci. Pogoda piękna, na niebie ani chmurki. Ruszamy grupą w stronę Swinicy. Na Przełęczy Liliowe wycieczka wykrusza. Niektórzy wracają do kolejki, inni schodzą na halę, nieliczni idą dalej.
- No i co fajne góry? – pytam Maćka
- Fajne, ale może byśmy jeszcze trochę poszli? Głupio tak zaraz schodzić…
- No pewnie, zejdziecie z następnej przełęczy – słyszę za plecami głos sympatycznej turystki ubranej w buty do wspinaczki.
- Idziemy!
Przed nami szczyt, który obchodzimy południową stroną. To początek Tatr Wysokich. Słońce grzeje, ale powietrze ostre, jakby ktoś włączył klimatyzację. Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy, na przełęczy, z której powinniśmy już zejść. Droga między skałami opada w dół. Stromo, ciemno i jakoś strasznie. Aż skóra cierpnie.
- Diabli z Kościelcem! Świnica to jednak Świnica – mówię wybierając (tak mi się zdaje) mniejsze zło.
Za pół godziny sapiemy jak parowozy, gdy nagle pojawiają się łańcuchy, bez których dalej iść nie sposób. Skalna wąska półka i kilkadziesiąt metrów przepaści… Znowu łańcuchy. Tym razem łatwiej, bo mną się w górę.
Weszliśmy!
- Tu jest naprawdę ekstra, chociaż powrotem to chyba bym się bał – mówi Maciek, a ja w cichości przyznaję mu rację.
- Ekstra to dopiero będzie – słyszę chłopaka, który obok poprawia sobie rękawiczki.
- Nie słuchaj go. Idziemy – mówię do Maćka, dodając sobie odwagi…
To, co działo się w ciągu najbliższych godzin, przeszło najgorsze wyobrażenia. Po pokonaniu każdych kolejnych klamer, łańcuchów i drabin szliśmy już wyłącznie ze strachu przed powrotem, pakując się w coraz większe tarapaty. Podczas któregoś z postojów wyciągnąłem przewodnik, szukając zejścia z tej cholernej góry.
- Zejdziemy Zawratem – powiedziałem już mniej pewnym głosem i zacząłem rozglądać się za kimś, od kogo można byłoby się czegoś dowiedzieć o czekającej nas drodze.
Jak na zawołanie zza pionowej skały wyszła para dwudziestolatków. Już miałem zagadnąć kiedy usłyszałem :
- O, ten chyba będzie miał zawał.
- Gówniara, na świecie jej nie było, kiedy tędy chodziłem – uwaga dziewczyny postawiła mnie na nogi.
Niestety, nie na długo, bo już za chwilę, przylepiony do ściany, zastanawiałem się, czy zawał nie byłby lepszy… Kiedy wreszcie jakimś niepojętym cudem udało nam się dojść do Zawrotu, ręce mieliśmy poobcierane do krwi, spodnie podarte od zjeżdżania na tyłku, a nogi trzęsły się nam jak galareta. Stojąc na przełęczy, musieliśmy wybrać: umrzeć natychmiast, albo powoli, w długiej drodze do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Po krótkiej naradzie, wybraliśmy śmierć powolną, zwłaszcza że widok stawów dawał nadzieję na łyk wody, która skończyła się nam jeszcze na Świnicy.
Los jednak okazał się łaskawy. Przeżyliśmy i po 14 godzinach od wyjścia z hotelu siedzieliśmy na góralskiej furze wiozącej nas do Palenicy.
- Jeść mi się chce – westchną syn, leżąc jak kłoda na hotelowym łóżku.
- Nie umarłeś w górach, to i do rana wytrzymasz – odpowiedziałem, nie mogąc nawet kiwnąć palcem.
Rano, niestety, było jeszcze gorzej. Na tyle źle, że zacząłem się zastanawiać czy próbować wstać do toalety, czy sikać do łóżka. Na szczęście zauważyłem, że mam na nogach buty. To przesądziło i wstałem.
Ale góry synowi pokazałem!
Pozdrawiam