Odpowiedz  Napisz temat 
okruchy wspomnień alpejskich...
Autor Wiadomość
mpik

**


Postów: 39
Grupa: Zarejestrowani
Dołączył: Jun 2009
Status: Offline
Post: #1
okruchy wspomnień alpejskich...

te historie mogły wydarzyć się naprawdę... w umyśle pełnym wspomnień, alpejskich okruchów, nic nie jest już pewne... pamięć jest ulotna... a czas zniekształca odbiór pewnych spraw...



-------
AKT I, Wildspitze
-------



Jedziemy głęboką alpejską doliną. Co jakiś czas wzdłuż wąskiej drogi pojawiają się mniejsze lub większe wodospady. Nagle przed nami z chmur wyłania się szczyt. Ale nie jakiś tam mały niezauważalny wierzchołek, tylko ostro biegnący w górę, ośnieżony od połowy z groźnie błyszczącymi ścianami, prawdziwy trzytysięcznik.
- Zatrzymaj się. - Słyszę słowa Foki delikatnie zabarwione podziwem. - No stawaj tutaj.
Rozglądam się na drodze i stwierdzam całkowity brak pobocza potrzebnego do tego manewru.
- Niby gdzie. - Odpowiadam. - Na środku drogi?
- Byle gdzie! - Dolatuje mnie z boku natarczywy głos.
- Później. Za następnym zakrętem może będzie więcej miejsca.
- Ale później nie będzie takiego światła. Stawaj teraz!
- Eee tam. Zaraz będziesz miał takich widoków za trzęsienie.
- No nie rób mi tego. - Foka ciągle nalega. - Tylko na chwilę, na jedną sesyjkę!
Maniak - myślę. Ale widzę przed sobą coś na kształt zatoczki autobusowej, więc posłusznie zjeżdżam i zatrzymuję Kangura. Jakub wyskakuje z auta prawie w biegu i zaczyna strzelać zdjęcia.
- Czyżby to był Wildspitze? - Mamrota pod nosem.
- Jaki Wildspitze. To jakiś trzytysięcznik jedynie. Wildspitze`a stąd na pewno nie widać. - Odpowiadam.
Obok mnie pojawia się Ania ze swoim aparacikiem i również foci górę. Ja odpuszczam. Nie chce mi się wyciągać sprzętu. Mam nadzieje że ten widoczek to dopiero preludium do tego co nas jeszcze czeka, i nie zamierzam fotografować wszystkiego co się napatoczy na oczy.
Kilkanaście dni później, gdy już u mnie w domu będziemy zgrywać fotki na komputer, zobaczę jak bardzo się myliłem. Niepozorna góra na tle zielonej i lekko zacienionej doliny prezentowała się zaiście wyjątkowo. Nie miały może te ujęcia jakiś bajkowych kolorów (bo światło nie to), ale niezaprzeczalnie stwarzały wrażenie nierealności. Jakże ważne w fotografii górskiej, gdzie zdecydowanie zbyt często krajobraz w kadrze ogranicza się do kilku lub kilkunastu szczytów, kawałka granatowego nieba na górze i pocztówkowej zieleni doliny na dole.



-------

-------



Siedzimy sobie w Breslauer Hutte. Gotujemy herbatę, zastanawiamy się co będzie czekać na nas jutro i rozmawiamy o planach na przyszłość. Tych bliższych i tych dalekich. Pomału dzień się kończy i za oknem zaczyna się robić coraz bardziej szaro. Przez głowę przelatuje mi niezobowiązująca myśl żeby może iść gdzieś na zachód słońca, ale podświadomie wiem że nie bardzo jest gdzie. No chyba że na Urkundkolm - szczyt jedynie niecałe trzysta metrów wyższy od schroniska, i położony na grani biegnącej w kierunku masywu Wildspitze właśnie od naszego budynku. Ale za to dostępny w nieco ponad godzinę marszu.
- Ma ktoś ochotę iść ze mną zachód? - Pytam wstając.
- Przed schroniskiem byłem przed chwilą. Na razie za dużo chmur. - Foka studzi moje zapędy.
- To może wyżej. - Nie daję za wygraną. - Może na ten szczycik powyżej.
- Jak to jest daleko?
- Nieco ponad godzinę.
- To mi się nie chce. Mogę wyjść z budynku.
- To idę sam trochę wyżej. Ale zaraz będę. - Odpowiadam, i zabierając aparat wychodzę na zewnątrz. Wbrew obawom jest jeszcze całkiem jasno, choć chmury powoli nadpływają coraz większymi płatami nad dolinę. Ruszam do góry. Początkowo szlakiem, chwilę ścieżką i kilkoma płatami mokrego śniegu. Dochodzę do rozwidlenia szlaków - na lewo w głąb doliny w kierunku lodowca i Przełęczy Mitterkarjoch, w prawo na grań i leżący dalej Urkundkolm.
Po kilku minutach wychodzę powyżej pierwszego pułapu chmur, i moim oczom ukazuje się przeciwległe pasmo. Skąpane w pierzastych otmętach białych obłoków, oświetlone zachodzącym słońcem przybiera cudowne kształty. Ale wiem że to dopiero początek przedstawienia - niebo na horyzoncie pomału zaczyna się czerwienić. Ale nie przyblakłym odcieniem słabego niedojrzałego zachodu, a coraz bardziej ostrą i wyrazistą jaskrawością tej krwistej barwy.
Wychodzę coraz wyżej. Zaczyna się robić coraz piękniej, ale i coraz ciemniej. Zastanawiam się nad powrotem po czołówkę, ale obawiam się że czas stracony na powrót może mnie dużo kosztować - stracony duży fragment show. To że potem wracając po ciemku mogę stracić dużo więcej, jeszcze do mnie nie dociera. Co jakiś czas przystaję i strzelam ujęcia. Każde kolejne piękniejsze od poprzedniego. Im wyżej jestem, tym bardziej okoliczne łańcuchy górskie pokazują mi swoje oblicza. I tym mniej chmur zasłania mi je zasłania.
Przelotnie zastanawiam się czy nie wyjść na szczyt, i stamtąd zrobić finałową sesję. Ale coraz trudniej jest mi znajdować właściwą drogę, i pomału dociera do mnie problem nocnej topografii. Powrót w tych warunkach może graniczyć z cudem. Mimo to wspinam się jeszcze kawałek, licząc że wyżej uda mi się upolować jeszcze piękniejsze widoczki. Niestety, zaczyna się ściemniać coraz bardziej, i wraz z odchodzącym dniem, kończą się dobre warunki dla zdjęć. Docieram do początku grani szczytowej. Przede mną jest jeszcze z dwadzieścia, może trzydzieści metrów płaskiej, ale całkowicie zaśnieżonej grani, kończącej się malutkim wypiętrzeniem. Na tym wypiętrzeniu widzę ustawiony krzyż. Choć może to być i zwykły kij. Przy tej odległości i tak słabej widoczności nie potrafię tego właściwie orzec.
Wracam. Nie zależy mi aż tak na zdobyciu szczytu, by na nim zostać do rana. Albo dzwonić do reszty grupy z prośbą o przyjście po mnie z czołówką. Choć jeśli się nie pospieszę, może się to okazać koniecznością. Zdjęć już prawie nie robię, gdyż warunki są zdecydowanie niekorzystne. Nawet ustawienie wyższej czułości nie pomaga. Pomógłby chyba jedynie statyw, ale ten obecnie znajduje się tam gdzie i czołówka - czyli w moim plecaku. Wytężam wzrok starając się dostrzec najwłaściwszą linię zejścia. Wchodząc do góry droga wydawała mi się oczywista. Teraz gdy widoczność spadła do niewiele ponad kilkunastu metrów, zaczynam mieć poważne problemy orientacyjne.
Zastanawiam się nad telefonem z prośbą o pomoc, ale odrzucam na razie tą opcję. Moja sytuacja nie jest jeszcze na tyle beznadziejna, bym mógł ich niepokoić. Chwilę później gubię drogę. Staję przed kilkumetrową ponową ścianką bez chwytów i stopni. "Kurcza, przedtem tego tu nie było" - myślę. Cofam się kilka metrów i próbuję od drugiej strony. Jest! Stromo, ale do przejścia. Przypominam sobie ten fragment, i rozumiem na czym polegał tu mój problem. Obchodzę feralne miejsce i dalej wydaje mi się łatwiej. A guzik. Kolejny problem. Wynikający głównie przez zerową widoczność, ale jednak problem. Z prawej przepaść, z lewej ściana - czyli wąska półeczka. W dobrych warunkach pewnie banalna, ale ja zafundowałem sobie lekkie utrudnienie.
Zaczynając zastanawiać się czy ci na dole już się martwią czy jeszcze nie, powoli przebywam trudny odcinek w jednym kawałku. Dalej jest już względnie łatwiej. Chociaż jedno czy dwa potknięcia radykalnie ograniczają moje tempo. Szczególnie to drugie, zakończone upadkiem i bolesnym obtarciem naskórka dłoni, ukazuje korzyści z przyhamowania. Praktycznie nic już nie widzę. Księżyca nie ma, gwiazdy to czysta abstrakcja. Kątem oka dostrzegam jedynie załamania resztek światła na skałach. Stopy stawiam na czuja, rękami macam każdy chwyt, zanim go użyję. Słowa jakie powoli i dogłębnie wyrażam w stosunku do własnej osoby nie nadają się do druku.
Wreszcie, gdy już wyjmuję telefon by sprawdzić czy mam tu w ogóle zasięg jak bym chciał zadzwonić, dostrzegam zarys budynku schroniska. Kamień z głośnym hukiem spada mi z serca. Nie staram się już szukać ścieżki, choć wiem że powinna tam być. Idę na azymut. Ładuję się w jakiś pieprzony labirynt skał i głazów, ale ciągle widzę zarys budynku i nic mnie już nie może powstrzymać przed powrotem. Chyba że złamana noga - uświadamiam sobie, i zatrzymuje się. Włączam funkcję myślenia. Przypominam sobie że droga powinna biec trochę niżej niż jestem, więc skręcam pod kątem dziewięćdziesięciu stopni w prawo i schodzę kilkanaście metrów. Docieram do ścieżki, choć dochodzę do tego nie wzrokiem, tylko po tym że nie potykam się już o głazy, i powoli zaczynam iść jej linią.
Prawie mi się to udaje, i potykam się dużo rzadziej. Jeszcze kilka minut i jestem na werandzie schroniska. Obchodzę budynek i dobijam do winteroomu. Duże westchnienie ulgi zlewa się z lekkim skrzypnięciem otwieranych drzwi. "To było głupotą" - stwierdzam. Być może było, ale gdy kilka dni później będziemy oglądać zdjęcia z tego wieczoru, wszystkich one zachwycą. Mnie również...



-------

-------



Przed nami pierwszy stromy odcinek. Kilkadziesiąt metrów łagodnego obejścia stawu i trawersu do kolejnego zbocza. Początek w dół. Łagodnie, ale ślisko. No i w dół. Jest wcześnie rano i śnieg jest jeszcze prawie idealnie zmrożony. Foka decyduje się ubrać raki. Ewa również. Ja na razie zadowalam się czekanem i ni to schodzę ni to zjeżdżam na butach w kierunku jasnoniebieskiej tafli lodu. Udaje mi się nawet nie przewrócić i nie wpaść do stawu. Dobijam w jednym kawałku do kamieni przyznając w myślach rację Jakubowi. Najwyższy czas ubrać raki. Nawet jeżeli nie pomogą, na pewno nie zaszkodzą. Niespiesznie wyjmuję moje pomarańczowe zabawki (pomarańczowe nie tylko od rdzy, ale również od koloru antisnowów) i dostosowuję do butów. Ostatnio nosiłem je z butami letnimi i zapomniałem przestawić. Na szczęście pamiętam z głowy o ile dziurek muszę przełożyć zapadkę by rak pasował do buta. Raz, dwa, trzy i już. OK. Zakładam raki, zaciągam mocno paski i już. Ruszam dalej w drogę.
W międzyczasie pozostali również zakłądają swoje zabawki i ruszamy dalej. Pierwszych kilkadziesiąt metrów jak zwykle muszę się przyzwyczajać do dodatkowego wyposażenia, ale już po chwili idzie mi się normalnie. Lubię to. Lubię ten dźwięk wgryzających się stalowych zębów w twardą lodową powierzchnię. Mam wówczas świadomość pełnej przyczepności i coś jakby jedności z podłożem. Nieważne czy idę, jak teraz, po prawie płaskiej dolinie, czy wspinam się po prawie pionowej ścianie. Czy w zimny lód wbijają się wszystkie dwanaście zębów czy tylko po dwa przednie. Po prostu wiem że dzięki nim mogę czuć się bezpiecznie.
Obracam się i patrzę na koniec naszej kawalkady. Foka schyla się i coś grzebie przy swoim raku. Patrzę na to obojętnie jeszcze nie przewidując żadnych kłopotów. Ot, zwykła poprawa. Normalka w górach. Po chwili rusza dalej. Ja też. Kolejne kilkadziesiąt metrów i znów spojrzenie za siebie. Foka schylony poprawia raka. Patrzę dokładniej czy aby nie poprawia wciąż w tym samym miejscu, ale nie. Przeszedł kilkanaście metrów. Dobra ? myślę - poprawia drugiego. Teraz pójdzie. Mam nadzieję że to już koniec. Niestety. Nie koniec. Teraz nadszedł czas na Ewę. Teraz jej raki trzeba ustawiać. Mija kilka minut i wstają oboje. Zaczynają iść. Dobra, ruszam i ja.
Po chwili znów obracam się czy aby ta zabawa się im nie spodobała na tyle że będą tak co chwila. I ku mojemu przerażeniu okazuje się że niestety tak. Znów Foka najpierw sobie, potem Ewie grzebie przy butach. Pomału zaczyna mnie to drażnić, ale wiem że irytacja niewiele mi pomoże, więc posłusznie zatrzymuje się i czekam na nich. Coś trzeba z tym zrobić. Z ich rakami albo z nimi samymi. W takim tempie nie ma co marzyć o dojściu gdziekolwiek. Po dłuższej chwili, w której jeszcze kilkukrotnie zatrzymywali się na ?serwis? sprzętowy, dobijają do mnie. Foka z rakiem w ręce, Ewa kuśtykając na jednej nodze. Spoglądam z lekkim niepokojem na Jakuba.
- Co jest? - pytam. W odpowiedzi dostaję od niego kilka niezbyt kulturalnych, ale za to wiele mówiących słów o jego obecnym stosunku do raków.
- Wypina mi się. Nie wiem czemu.
- A mój mi spada. - Dodaje Ewa. Rewelacja. Czyli mamy problem. Bez sprawnych raków to my możemy sobie co najwyżej pohasać po okolicznej dolince, a nie próbować zdobywać Wildspitze.
- Pokaż. - Mówię. Oglądamy ten jego oporny element, kombinujemy, myślimy. Przymierzamy i nic. W końcu Sławek wpada na genialną w swojej prostocie myśl: może trzeba go ustawić. Foka patrzy ze zdziwieniem i stwierdza że przecież on już w nich po tatrach chodził.
- W tych butach? - pytamy.
- No w innych. - Dostajemy odpowiedź. Bez słowa zabieramy rak i Sławek próbuje go doregulować. Po kilkukrotnej próbie udaje mu się to niemal idealnie. Jakub nic już nie mówiąc zabiera pechowego grivella i ubiera. Pasuje. Teraz kolej na grivelle Ewy. Szybko odnajdujemy przyczynę problemu.
Ewa ma za miękkie buty, które, mimo zapiętego raka, podczas chodzenie przesuwają się do tyłu. To powoduje przekrzywianie się buta i problemy z chodzeniem. Potrzebujemy czymś zmniejszyć otwór tylny, aby jej but nie wysuwał się poza obręb raka. Nie mamy żadnych narzędzi, więc możemy bardzo dużo. Pomysły typu "czekanem go" albo "o kamień nim" są twórcze i odkrywcze, ale mało pomocne. W końcu wpadam na pomysł aby pechowy otwór uszczelnić fragmentem koluszka, przez który przechodzi pasek. Ku naszemu zdziwieniu patent zdaje egzamin. Później okaże się że zdał nie tylko na Wildspitze, ale na całe dwa tygodnie. Cóż, najprostsze pomysły okazują się być najlepsze.
Ruszamy dalej. W pewnym momencie Ania zatrzymuje się, siada i zaczyna poprawiać raka. Nasze wymowne spojrzenia skierowane w jej stronę mówią wszystko.
- Nic, nic. Tylko mi się przesunął. Już wstaję i idę. - Rzuca szybko. Patrzę na jej raki. No tak. Znowu K...a grivell. Jak mi ktoś jeszcze raz zasunie głodne kawałki o wyższości grivelii nad czymkolwiek, to go chyba utłukę! Wychodzę kilkanaście metrów w kierunku grupki skał i siadam na jednej z nich. Czekam aż cała czwórka dotrze w to miejsce. Pierwsze trójka robi to dość szybko, ale Foka coś tam znowu grzebie przy raku. Nawet nie patrzę w jego stronę. Mam to już gdzieś. Nie straciłem wprawdzie jeszcze motywacji na góry ogólnie, ale ochotę na dzisiejszy szczyt na pewno. Jakub dochodzi i siada na wolnym kamieniu.
- Dobra. - Zaczynam. - Mam propozycję. Straciliśmy już dziś ponad godzinę czasu na zabawy. A doszliśmy dopiero do połowy doliny. Za godzinę Miterkarjoch będzie w słońcu, a na tej przełęczy przy miękkim śniegu to możemy sobie bałwana ulepić, a nie wspinać się. Proponuję darować sobie dziś szczyt. Pobawić się w dolince, wieczorem sprawdzić i ustawić sprzęt i jutro wcześnie rano spróbować ponownie. - Wyłuszczam swoja wizję dnia dzisiejszego, kładąc szczególny nacisk na dwa słowa: sprawdzić i ustawić.
Odpowiedź jest lekko zaskakująca. Kategorycznie i stanowczo odrzucają moją propozycję, traktując ją niemal jak obrazę. Jednogłośnie.
- Gdzie jutro? Jakie jutro?
- Nie! Idziemy dziś i koniec. Jutro może nie być pogody.
- Już jest dobrze. Już mamy dobre raki. A słońce tak szybko nie stopi śniegu.
- Jesteśmy już tak daleko. To dokończmy to już. W końcu mamy cały dzień na to.
Zaczynają wszyscy na raz rzucać argumentami. Zdziwiony odpuszczam. Nie dlatego że ich argumenty wydają mi się jakoś szczególnie trafione, ile dlatego iż widzę w nich jakąś ogromną motywację do dalszej drogi. Na przekór wszystkiemu. Wiem że jest późno, wiem że najprawdopodobniej lodowiec będziemy przechodzić koło południa, a do schroniska dotrzemy pewnie nawet po zachodzie słońca. Zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę. Ale wiem też, że gdybym się wycofał, gdybym teraz zrezygnował, żadne z nich nigdy by mi tego nie wybaczyło. Cóż, jesteśmy dorośli. Każdy z nas podejmuje decyzję w swoim imieniu. Więc idziemy dalej. Na przekór przeciwnościom. Na przekór losowi. Czyż jednakże właśnie ta walka z przeciwnościami losu nie dodaje w górach smaczku. Nie dodaje wartości zdobyczy...
Później, gdy dzień dobiegał końca, a my wciąż błąkaliśmy się w ciemnościach doliny szukając drogi do schroniska, nikt już chyba nie pamiętał tej wymiany zdań. Ale było to o tyle zrozumiałe, że we wspomnieniach każdego z nas mieszkały już myśli zupełnie innego pokroju? Te ze szczytu, obrazy z widoków jakimi nas w tym dniu Natura obdarowała, ale przede wszystkim ciepło schroniskowego winteroomu, do którego w wyobraźni zdążaliśmy cały czas...



-------

-------



- Jesteś pewien że to ta przełęcz? - Powątpiewające zdziwienie w głosie było aż namacalne. - Przecież tu się nie da wyjść!
Spojrzałem jeszcze raz na stromą linię podejścia. Wąskie i prawie pionowe gardło wznosiło się wprost do góry do najniższego miejsca na niebosiężnej grani leżącej przed nami. Coś co początkowo brałem za kamienie i skały, okazywało się być gigantycznym lawiniskiem. Zresztą pozostałościami lawin zasłany był nie tylko sam żleb, ale i znaczna część doliny u jego wylotu. No nie da - pomyślałem.
- Ale jak podejdziemy, to się na pewno położy. To tylko tak wygląda. - Odparłem próbując dodać im otuchy. Nie tylko im, sobie również.
Chwilę później moje wątpliwości wzrosły jeszcze bardziej. Wydeptana ścieżka, którą cały czas podążaliśmy, odbijała ostro w prawo ginąc gdzieś za niewidocznymi stąd skałami.
- I co teraz? - Pytanie Ani odzwierciedliło nasze wątpliwości.
- Nie wiem. - Zamyśliłem się. - Ale może właśnie oni poszli źle, i dlatego z przełęczy wrócili. Bo na nią po prostu nie trafili. - Próbowałem złapać się jeszcze ostatniej deski ratunku. Przypomniała mi się nasza rozmowa z dwójką mężczyzn, których spotkaliśmy dzień wcześniej na szlaku. Mówili że doszli do jakiejś przełęczy, ale dalej już nie, bo było za stromo i za późno.
- Myślę że trzeba iść po śladach. - Ania podjęła decyzję. - Zawsze można wrócić, ale sprawdźmy chociaż dokąd doszli.
Skrzywiłem się na samą myśl że znowu zaczynamy tracić czas na drobiazgi. Przecież odcinek do Miterkarjoch wydawał się taki topograficznie prosty, a my już tu mamy problem. To co będzie później. W tym momencie przypomniałem sobie że przecież mam ze sobą kompas.
- Poczekaj chwilę. - Zatrzymuję dziewczynę. - Sprawdzimy to.
Wyciągam mapę i podręczny kompas. Chwilę badamy, mierzymy i... I wychodzi że musimy ostro skręcić w prawo, w kierunku stromych skał, za którymi powinno być wcięcie przełęczy.
- Miałaś rację. - Uśmiecham się do Ani, przyznając jej rację. - Gdyby nie ty, to byśmy się znowu zgubili.
Ale ona nie czeka na mnie. Gdy tylko potwierdziła się słuszność jej zdania, zarzuciła plecak na plecy i ruszyła po śladach do góry. Spojrzałem na jej tempo i zrezygnowałem z gonienia. Ja tu tylko palę w piecu - pomyślałem, i z gorzkim uśmiechem ciężko oddychając poczłapałem swoim wolnym krokiem za oddalającą się czwórką.



-------

-------



Zdjąłem plecak i oparłem o go bryłę zmrożonego śniegu. Znalazłem ten prawie poziomy kawałek terenu dosłownie przed chwilą. Był jedynym i chyba ostatnim tak wielkim płatem (po postawieniu plecaka miałem nawet miejsce na jedną nogę) przed przełęczą. Podejście wyglądało stąd dość prosto, ale zdawałem sobie sprawę że widzę tylko pierwszy jej fragment. Reszta ginęła w nieświadomości wyżej, ponad widoczną granicą lodowej rynny. Nie było stromo, tzn. nie bardzo, ale śnieg miał taką konsystencję, o jaką modlą się bobsleiści przed startem. Zdawałem sobie sprawę że jakikolwiek poślizg, zwłaszcza w górnej części żlebu, to gwarancja kilkudziesięcio, może nawet kilkusetmetrowego dupozjazdu. I oczywiście tyle samo dodatkowego podejścia, jeśli ktoś po tej przygodzie będzie nadal miał ochotę coś jeszcze dziś zdobywać.
Zacząłem ubierać uprząż i całą resztę zabawek. W międzyczasie dobił do mnie Foka.
- Zakładasz szpej? - Zapytał.
- Tak. - Odparłem. - Mam awersję do ubierania się na pionowych zboczach. Już tu dla mnie jest mało ciekawie, ale nie chce mi się schodzić niżej.
- Masz rację. - Zgodził się. - To my też ubieramy.
Chwilę później doczepiłem ostatni ekspres do szpejarki i rzuciłem do stojącej wyżej Ani:
- To co, wiążemy się?
Popatrzyła przez chwilę na podejście by po chwili wahania zgodzić się.
- Wiążemy. Nie wygląda trudno, ale najwyżej poćwiczymy.
Skoro nie wygląda trudno to zapakowałem z powrotem do plecaka wszystkie kości i większość taśm. Zarzuciłem plecak, chwyciłem zwój liny i podszedłem do dziewczyny. Chwila na przypomnienie ósemki (gdy dzień wcześniej ćwiczyłem ją z nudów w schronisku, wychodziła mi dziesięć na dziesięć, ale tu oczywiście za pierwszym razem wyszedł mi megasupeł!) i jesteśmy gotowi. Ostatni rzut oka na siebie, ostatni uśmiech i do góry...



-------

-------



Posuwaliśmy się ogromnym lodowym płaskowyżem. Różniła nas odległość liny. Nie było to najlepsze rozwiązanie z mojej strony, bo Ania miała zdecydowanie lepszą kondycję niż ja, i jej szybki krok wymagał ode mnie narzucenia tempa dużo większego niż pozwalał mi no to mój zmęczony organizm. Nie minęło jeszcze pół godziny od momentu gdy miałem poważne problemy żołądkowe, a tu już zostałem zmuszony do niemal biegu. Dla bezstronnego obserwatora nie był to oczywiście bieg w dosłownym tego słowa znaczeniu, można to było nazwać jedynie normalnym spacerem, ale dla mojego rozregulowanego wysokością i zmęczeniem organizmu, było to stanowczo za szybko.
Wiedziałem jednak że nie mogę się poddać. Zacisnąłem więc zęby w przenośni (były chwile że zaciskałem je także naprawdę) i dotrzymywałem kroku idącej przede mną dziewczynie. Zbliżaliśmy się już do końca niższego plateau, gdy wreszcie zrobiła pierwszy postój. Po raz pierwszy miałem okazję przyjrzeć się na żywo naszemu celu.
Wielki masyw górski wyrastający niemal pionowo z górnego płaskowyżu. Z lewej ciągnący się niemal do linii spadku między lodowcami. Łagodnie opadający, choć od naszej strony zakończony potężną szczeliną u podnóża. Z prawej obniżający się dużo szybciej, tak na oko o nachyleniu około czterdziestu stopni, poszarpany wystającymi spod śniegu skałami. Wyglądał na trudniejszy, ale wiedziałem że wyprowadzał wprost na główny wierzchołek, i dlatego był najczęstszą drogą podejścia.
Znajdowała się na nim piątka ludzi których obserwowaliśmy od dłuższego czasu. Gdy my rozpoczęliśmy marsz przez lodowiec, oni właśnie zaczynali trawers całego masywu. Podchodzili od lewej strony, a teraz właśnie zaczynali schodzić z prawej. Pół godziny. Zajęło im to trzydzieści minut, może czterdzieści. Obejście całego trawersu.
Skoro tyle czasu na to potrzeba to może my też byśmy spróbowali ? pomyślałem. Ale głośno wolałem tego nie wypowiadać. Jeszcze by Ani się ta myśl spodobała. Ruszyliśmy dalej. Początkowo w kierunku prawej strony, ale po wspięciu się ma górny lodowiec, Ani zaświtała ta sama myśl co mnie poniżej.
- A może obejdziemy tak jak oni? Mamy trochę czasu w zapasie.
Wiedziałem co miała na myśli. Mieliśmy odrobinę przewagi czasowej na zespołem foczym. W sumie to jak na razie się jeszcze nie pokazali na przełęczy. Było całkiem możliwe (i wielce prawdopodobne) że w ogóle zrezygnowali i właśnie schodzą w dół, ale przypominając sobie ich motywację z rana nie braliśmy chyba takiej opcji zbyt poważnie.
- Możemy obejść. - Zgodziłem się z nutką rezygnacji w głosie. Rezygnacja nie wynikała bynajmniej z niechęci do zmian i nieplanowanego ryzyka, ale bardziej ze zmęczenia i świadomości że zaczynam jechać pomału na rezerwie. Każde dodatkowe wydłużenie drogi może okazać się tragiczne w skutkach. Mimo to zgodziłem się na jej propozycję bez zmrużenia oka.
Skręciliśmy w lewo, dochodząc do początku podejścia na grań (wypisz, wymaluj - żleb jak na Miterkarjoch, tylko krótszy i z mniejszą ilością śniegu). Tu czuję nadchodzącą kolejną falę osłabienia.
- Przerwa! - Kategorycznie domagam się odpoczynku.
- Dobra. - Zgadza się Ania. - Możemy coś zjeść.
Nie mam ochoty na jedzenie. Na nic nie mam ochoty, na szczyt również. Ale wiem że to tylko wysokość. Siadam na pobliskiej skale, zmęczony spoglądam na bliski wierzchołek. Jest na wyciągnięcie ręki. Bardzo długiej ręki, ale jednak ręki. W zasięgu wzroku jest na pewno, a to już dużo. Skupiam wzrok na wieńczącym szczyt krzyżu i dostrzegam kolejną dwójkę zdobywców. Patrzę na nas i zaczynam tej dwójce odrobinę zazdrościć. Czuję się słabo. Lekkie mdłości i przyspieszony oddech (choć niemal półleżę na kamieniu) wyraźnie świadczą o moim nieprzystosowaniu się do wysokości. Pomóc może tylko powrót w dół. Wiem o tym, ale wiem także że nie mogę sobie pozwolić na zwątpienie.
Poddać się jest najprościej. Po raz kolejny spoglądam na pobliski wierzchołek. Dzieli mnie od niego nie więcej niż sto, może sto pięćdziesiąt metrów. W pionie. Tak niewiele, a równocześnie tak wiele. Być tam - pomyślałem. Być i już mieć spokój. Choć wiedziałem że wejście to dopiero połowa sukcesu. A może nawet mniej niż połowa, w końcu trzeba jeszcze wrócić, a zejście zawsze jest trudniejsze od wejścia.
- Dobra. Ruszamy. - Ania przerywa mój narastający potok myśli. - Chyba widzę foki.
Szybko wracam do rzeczywistości. Szkoda że mój oddech nie robi tego równie szybko - myślę. Z niemym protestem wstaję, ubieram plecak i ruszam do góry. Dobra, to tylko pół godziny i po wszystkim, przypominam sobie ekspresową piątkę. Pół godziny. O słodka naiwności! Dobrze że nie wiedziałem co będzie się ze mną działo za pół godziny, bo chyba za żadne widoki świata bym nie poszedł dalej...



-------

-------



Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Stop... Stop i odpoczynek. Cztery kroki i musiałem się zatrzymać. Mój oddech przypominał oddech dobiegającego do mety maratończyka, i to takiego któremu się pomyliło i przebiegł podwójny dystans. Podchodziliśmy właśnie pod ostatni, stromy (choć zdawałem sobie sprawę że trafniejszym określeniem dla tego podejścia byłoby "lekko pod górę") odcinek wyprowadzający na drugi wierzchołek. Potem zostanie nam tylko kawałek śnieżną granią i już będziemy w domu. Tzn, na szczycie. Bo oczywiście będzie czekało nas jeszcze zejście, ale ono miało być tylko w dół, więc nie miałem się na razie zamiaru nim martwić.

Cztery kroki to było wszystko co byłem wstanie przejść na raz. Potem musiałem się zatrzywać. Zdawałem sobie sprawę że moje ślimacze tempo musiało wzbudzać jeśli nie złość to przynajmniej irytację w idącej za mną dziewczynie, ale nic mnie to wówczas nie obchodziło. Wiedziałem że nasze bezpieczeństwo jest ważniejsze od szybkości podejścia. Ważniejsze od samego zdobycia szczytu. Nawet jeżeli miało by się okazać że przez to będziemy zmuszeni odpuścić, i tak bym nie przyspieszył.

Więcej niż cztery kroki próbowałem zrobić tylko jeden raz. Powiedziałem sobie wówczas: "Cztery? Jakie cztery. Dziesięć to jest norma! Minimum dziesięć!" No i spróbowałem tej dziesiątki... Dotarłem do siedmiu i gdyby nie czekan to bym upadł. A gdybym upadł, to byłby koniec naszych zmartwień. Fragment grani którym akurat szliśmy miał kształt zbliżony do wielkiej morskiej fali. Z prawej kończył się nagle i bez ostrzeżenia nawisem, za którym opadał prawie pionowym ponad stumetrowym urwiskiem. Z lewej biegł początkowo łagodnie, by po chwili przechodzić w coraz bardziej stromy stok, kończąc się gdzieś w dolinie. Kończąc się najprawdopodobniej szczeliną. Z miejsca którym szliśmy, nie było widać nachylenia stoku - zbyt szybko nabierał stromizny.

Początkowo szerokość grani była nawet całkiem znośna, ale im wyżej wierzchołka, tym węższa się ta linia bezpiecznego podejścia robiła. Najbezpieczniej pewnie byłoby iść po prawej stronie przy samym skraju przepaści. Tam było najbardziej płasko. Mając jednak na uwadze że wystarczyłoby tylko raz wejść na nawis by zakończyć naszą wycieczkę, nie próbowałem tego robić. Każdy upadek na tak stromym i wąskim odcinku, w połączeniu z naszym zmęczeniem, dawał tylko hipotetyczne prawdopodobieństwo wyhamowania nieplanowanego zjazdu. Słyszałem wprawdzie kiedyś o przypadku dwójki wspinaczy. Jeden z nich poślizgnął się i spadł w przepaść, a drugi natychmiast rzucił się w przeciwną stroną skacząc i robiąc za przeciwwagę. Ostatecznie udało się im wyjść z tego cało.

Miałem jednak poważne wątpliwości czy którekolwiek z nas na widok wypadku drugiej osoby zdąży zareagować na czas wystarczająco szybko. Że już nie wspomnę o fakcie, czy znajdzie w sobie tyle odwagi, by skoczyć z grani w dół, wiedząc że będzie miało pod sobą ponad sto metrów powietrza. Szczerze wątpiłem w to. I dlatego wolałem nie doprowadzać do sytuacji, w której moje wątpliwości miały by się okazję potwierdzić. Kolejne cztery korki i stop. Podczas któregoś kolejnego takiego postoju obejrzałem się do tyłu i widząc minę dziewczyny spróbowałem się usprawiedliwić
- Nie mam siły. - A po kilku głębszych oddechach dodałem. ? Ja wracam...
Chyba jednak przeceniłem dowcip, bo na ustach Ani nie rozkwitł nawet cień uśmiechu. Może to też zmęczenie, pomyślałem.
- Masz siłę jeszcze? - Spytałem. - To daj mi trochę. - Spróbowałem ponownie.
- Już ci daję. - Usłyszałem odpowiedź. - Przesyłam ci liną.
Otwarłem swój umysł i wyobraziłem sobie przepływającą do mnie energię. Po chwili ruszyłem dalej.

Raz, dwa, trzy... osiem, dziewięć, dziesięć. Stop. Zrobiłem dziesięć kroków. W pierwszej chwili pomyślałem że się po prostu pomyliłem. Że z wyczerpania nie potrafię liczyć do dziesięciu. Ale kolejny mój etap również składał się z kilkunastu kroków. Naprawdę poczułem przypływ energii. Nie rozumiałem tego, ale wiedziałem że idzie mi się łatwiej. Gdy dziś patrzę na to z perspektywy czasu, również nie potrafię znaleźć logicznego wytłumaczenia mojego nagłego powrotu sił. Oczywiście nie było to cudowne ozdrowienie, nadal ciężko dyszałem i co kilkanaście kroków musiałem się zatrzymać celem wyrównania oddechu. Ale niewątpliwie po incydencie "przekazania energii" szło mi się nieco lżej. Być może to był tylko niezauważony przeze mnie początek wypłaszczenia przed kopułą szczytową. Może obudziły się we mnie jakieś rezerwowe pokłady wewnętrznej energii. A może tylko działanie podświadomości. Nie wiem, i pewnie nigdy nie będę wiedział.

Najtrudniej jest mi uwierzyć w to, że ta energia naprawdę pochodziła od dziewczyny. A przecież pomimo swojej całej nielogiczności, nie było to do końca takie niemożliwe ? gdy wieczorem w schronisku rozmawialiśmy o tym zdarzeniu, Ania przyznała mi się że w tym samym momencie w którym ja dostałem dodatkową "moc", ona poczuła się odrobinę słabiej. Nie było to nic wielkiego, ale na tyle zauważalnego, że była tego świadoma. Ot, tajniki ludzkiego umysłu.

Do pierwszego wierzchołka dotarliśmy prawie równocześnie. Spojrzeliśmy na drogę przed nami, widoki wokoło nas, a potem na siebie. Zrozumieliśmy się bez słów. Za kilka minut będziemy przy krzyżu wieńczącym główny wierzchołek. Już nic dziś nie mogło nas od tego powstrzymać... Dokonaliśmy tego razem...



-------

-------



Po raz ostatni rozejrzałem się dokoła. Widok jaki otaczał mnie był niecodzienny, ale zdawałem sobie sprawę że nadchodzi czas powrotu. Było grubo po planowanym czasie wejścia, a nas czekała jeszcze cała droga w dół. Wprawdzie szybciej (bo nie całym masywem, a granią w dół), ale lodowce, zejście ze stromej przełęczy i cała długość doliny wciąż na nas czekały. Główna droga wejściowa, będąca dla nas teraz zejściem, biegła ostrzem grani prosto w dół. Droga wyraźna i logiczna, jedynie pod koniec wymagająca użycia rąk. No tak, ale to tyczyło się kierunku w górę, gdy my tymczasem musieliśmy kierować się w dół. Teoretycznie wystarczyło się więc nam trzymać grani. Teoretycznie...

Ruszyłem jako pierwszy kilka metrów w dół. Dotarłem do pierwszej skały i zatrzymałem się. Przed sobą zobaczyłem grań - najeżoną skałami i poprzetykaną śnieżnymi nawisami drogę w dół. Mało zachęcający wariant. Odbiłem więc w prawo po płacie śniegu. Przeszedłem kilka metrów po skręcie i stanąłem. U moich stóp rozpościerał się stromy, ale dużo bardziej czytelny przy szukaniu drogi zejściowej, śnieżny stok. Był o niebo w mniejszym stopniu udekorowany kamiennymi przeszkodami, co wydało mi się bardziej optymalne przy zejściu. Niestety, nie zaświtało mi wówczas by porównać stromiznę tamtej drogi i tej...

Pierwszy odcinek był spoko. Schodząca, jako pierwsza, Ania opuściła się zaledwie połowę długości liny. Ustaliliśmy że nie będzie schodzić na maksa a potem się wracać by znaleźć wyżej lepsze miejsce na stanowisko, ale zejdzie tyle, by je móc założyć gdy tylko dostrzeże na nie dobre miejsce. Wydawać by się to mogło głupotą, ale na tej ścianie ilość naprawdę dobrych miejsc można było policzyć na palcach jednej ręki. O czym przekonaliśmy się dość szybko. Równie szybko, jak szybko zaczęły nam rosnąć trudności.

Stok opadał bardzo stromo, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, miejscami nawet siedemdziesiąt stopni w dół. Śnieg był głęboki i sypki, przez co cały czas wzniecaliśmy mniejsze i większe lawinki. Coś, co wydawało mi się z góry drogą na góra trzy długości liny, okazało się ponad stupięćdziesięciometrowym kluczeniem wśród kruchych głazów, pionowych want i wąskich skalnych żlebów. Cały czas na asekuracji. Nie pamiętam już ile wyciągów zczołgaliśmy się (inaczej naszego zejścia nie mogę nazwać), ale jedynie kilka z nich miało w miarę pewne stanowiska. Wymuszało to na nas szczególną ostrożność, tym bardziej że nie było na czym zakładać również przelotów. A robienie takich, które wiadomo było że polecą razem z nami, nie miało sensu.

Gdy dziś wracam pamięcią w to zejście, nie potrafię zbyt dokładnie opisać tego wszystkiego, co tam przezyłem. Pamiętam tylko dwa momenty w których bezwładnie zacząłem się zsuwać ze stoku. Za pierwszym razem miałem szczęście, bo ześlizgnąwszy się wpadłem w kupę śniegu, która pomogła mi wyhamować rakami. Za drugim razem trafił mi się stabilny kamień, którego udało mi się uchwycić, jeszcze przed nabraniem zbyt dużej prędkości. No i nie były to miejsca najbardziej strome. Pamiętam również gdy mając do wyboru dwa żleby, intuicyjnie wybrałem ten lewy (co okazało się nad wyraz słuszne, bo prawy kończył się poniżej pionową zerwą, którą oglądaliśmy później z lodowca dziękując losowi za jego uśmiech), i jak w tym lewym przez kilka minut próbowałem zrobić jako takie stanowisko. Ostatecznie wyszła mi jak zwykle prowizorka, ale na szczęście Ania schodziła tego dnia bezbłędnie, i nie zostałem ani razu zmuszony do sprawdzania wytrzymałości owych pseudostanowisk.

Co ciekawe, przez całą drogę w dół nie przyszło mi do głowy że nasze zejście nie bardzo pokrywa się z normalną drogą zejściową. W dole wciąż widzieliśmy lodowiec, i uparcie parliśmy wprost w jego kierunku. Jak najmniej trawersów (w tych warunkach śniegowych było to mało zachęcające) i jak najprościej w dół. To była nasza dewiza. Potem, już z dołu, gdy patrzyliśmy na naszą linię zejścia, najbardziej dyplomatycznym słowem jakie cisnęło się nam na usta było "szaleństwo", ale wtedy, tam na ścianie, gdy cały nasz umysł skupialiśmy na bezpiecznym zejściu, nie było miejsca na pytania typu "czy dobrze poszliśmy", "a może lepiej wrócić", "co będzie dalej". Tam nie było miejsca na wątpliwości. To był czas perfekcji, nie porażki...



-------

-------



Lodowa pustynia pożerała nas powoli ale systematycznie. Każdy krok na tej rozgrzanej do białości patelni kosztował nas ekstremalnie dużo energii. Wszechogarniający żar atakował niemiłosiernie z każdej strony. Od góry paliło słońce, od dołu porażał lód, a dookoła nas unosiło się nagrzane do granic absurdu wilgotne powietrze. Oddychanie momentami stawało się torturą. Plecaki ciążyły nam jakby były wypełnione ołowiem, a całe to nasze zimowe ubranie, które mieliśmy na sobie, tylko potęgowało nieznośny upał.

Ciepła czapka, zimowe rękawiczki, gruby polar i wierzchnia kurtka to elementy całkowicie niezbędne na takiej wyprawie, ale gdy powierzchnia lodowca nagrzewa się do temperatury zbliżonej do tej w tropikach, i gdy dodatkowo rozgrzanym powietrzem nie porusza nawet najmniejszy podmuch wiatru, to wówczas atrybuty te ubrane mogą stać się przekleństwem. Pół godziny i paręset metrów wcześniej, gdy czekaliśmy na drugi zespół, siedząc na skalnej grani i fotografując co ładniejsze ujęcia, przenikliwie zimny wiatr zmusił nas do ubrania co cieplejszych rzeczy. Ostatecznie nie doczekaliśmy się na resztę naszej ekipy, i gdy poczuliśmy że pomimo założenia na siebie wszystkiego co mieliśmy w plecakach, nadal odczuwaliśmy chłód, zdecydowaliśmy ruszyć w dół sami.

Oczywiście nikomu z nas nie przyszło nawet do głowy by się rozebrać, a teraz było już trochę za późno. Wprawdzie teoretycznie wystarczyło się zatrzymać, zdjąć plecak oraz kilka innych rzeczy i zrzucić cały ten majdan z siebie. Niestety, nadmierny upał sprawiał że do końca nie rozumowałem logicznie. Było grubo po południu, a my szliśmy akurat powierzchnią uszczelinionego lodowca. Przy każdym kroku zapadałem się kilkanaście, czasem kilkadziesiąt centymetrów w głąb śnieżno lodowej breji, którą się poruszaliśmy. Teoretycznie posuwaliśmy się wzdłuż wydeptanej wcześniej ścieżki, ale w rzeczywistości brnęliśmy w śniegu po kolana.

Kilka razy wpadałem głębiej, dużo głębiej. Po każdej takiej przygodzie miałem wyraźną niechęć do trzymania się śladów, i próbowałem przecierać obok. Ale po chwili instynkt znów przekonywał mnie że najbezpieczniej jest na ścieżce. Wracałem więc na nią , i tam historia powtarzała się od nowa. Szedłem powoli, bardzo powoli. Zauważyłem że stawiając stopy delikatniej, zapadam się płycej. Podświadomie ciągle bałem się że przy którymś następnym kroku otworzy się pode mną szczelina, i to będzie koniec naszej wycieczki. Dlatego pomimo tego że z jednej strony chciałem się jak najszybciej znaleźć w bezpiecznym terenie poza granicą szczelin, to jednak z drugiej każdy krok starałem się stawiać tak uważnie, jakbym szedł przez teren śpiących tygrysów.

Wewnętrzny spór dotyczący mojej prędkości, który wciąż toczył się w mym umyśle, skutecznie blokował logiczne myślenie dotyczące współzależności temperatury ciała z ilością odzieży jaką miałem na sobie założoną. W pewnym momencie jednak coś do mnie dotarło. Świadomość że do końca lodowca mamy jeszcze co najmniej jedną trzecią jego długości, w połączeniu z faktem że kilka minut poświęconych na rozebranie się nic nas nie uratuje w kontekście czających się pod nami szczelin, sprawiły że zatrzymałem się. Bez słowa zrzuciłem plecak i zacząłem ściągać z siebie pozostałe drobiazgi. Obróciłem się do Ani i nie przerywając swoich czynności, rzuciłem krótko:
- Mam dość. Rozbieram się. Mam gdzieś ten upał i ten lodowiec też.
- Ja też. - Odparła dziewczyna. - Czuję że się topię.
- Ja się dawno stopiłem. - Pomyślałem na głos.
Zabawa faktycznie nie trwała dłużej niż kilka minut, włączając w to jeszcze uzupełnienie wytopionych na tym odcinku płynów. Ale ulga jaką odczułem warta była wszystkiego. Może właśnie po to szedłem tak długo w gorącu, aby móc docenić chłód. Niestety, za ten słoneczny dzień, w tym szczególnie za te kilkadziesiąt minut marszu po lodowcu, przyszło nam drogo zapłacić. Gdy wieczorem usiłowałem umyć twarz, zaobserwowałem bardzo nieprzyjemne czerwone bąble na ustach i poczułem piekący ból. Oparzenia, jakich wówczas się nabawiłem, były na tyle silne, że przez resztę wyjazdu miałem otwarte rany na wargach. Ale przynajmniej w kolejnych dniach nie marudziłem za bardzo swoim towarzyszom, jako że nawet ze zwykłym mówieniem miałem problemy...



-------

-------



- Idziemy ferratą! Nie zejdę z tej przełęczy! - Stanowcze słowa i zdecydowanie w tonie Ani nie pozostawiały mi złudzeń. - Skręcaj na prawo i szukaj ferraty.
- No dobra. - Odparłem trochę na odczepne. - Możemy iść i poszukać.
Przyznam że nie bardzo miałem ochotę szukać innej drogi ani tym bardziej nią schodzić. Nasza poranna droga wejściowa na Miterkarjoch bardzo mi odpowiadała, i wiedziałem że z zejściem nie będzie żadnych problemów. To znaczy nie większych niż przy podejściu. Wróciłem myślami do chwili, gdy kilka godzin wcześniej pokonywaliśmy śnieżne zbocze wyprowadzające na przełęcz:
- Załóż jakiś punkt. - Dobiegł mnie głos z tyłu. - Bo jak polecimy to na sam dół.
Znajdowaliśmy się akurat gdzieś w dwóch trzecich wysokości żlebu. Jego stromizna rosła spokojnie, ale w tempie zbliżonym do logarytmicznego. Tu gdzie stałem nachylenie było jeszcze znośne, nie więcej niż 40 stopni. Nie potrzebowałem jednak tablic matematycznych, by wiedzieć ze najgorsze jeszcze przed nami. Wystarczyło spojrzeć przed siebie. Nie widziałem skalnej grani, być może wcale jej tam nie było, ale bardziej prawdopodobne że zasłaniało mi ją śnieżne wybrzuszenie. By się na nie dostać musieliśmy wspiąć się jeszcze jakieś pięćdziesiąt, może siedemdziesiąt metrów. A może więcej. Z tego miejsca nie dało się tego dokładnie określić. W sumie to końcowy punkt jaki widziałem, wcale nie musiał oznaczać początku wypłaszczenia.
- Założyłeś? - Nutka zniecierpliwienia wkradła się w głos z dołu.
- Nie. Nie mam gdzie. - Odkrzyknąłem.
- Na skałach. Tak jak przedtem. - Zniecierpliwienie zostało zamienione na życzliwość.
Kilkadziesiąt metrów niżej trafił mi się kawałek skały, więc dla zabawy założyłem tam przelot z taśmy. Było tam jeszcze całkiem płasko (no, może nie całkiem, ale ciągłe zakładanie punktów na takiej stromiźnie to lekka przesada), więc zrobiłem to bardziej z chęci poćwiczenia niż dla samego bezpieczeństwa. Teraz jednak od ścian oddzielały mnie szczeliny brzeżne.

Były niewielkich rozmiarów i nie wyglądały na groźne, ale nie chciałem kusić losu, tym bardziej że instynkt podpowiadał mi abym trzymał się raczej środka żlebu. Nie mówiąc już o takim drobiazgu że kości znajdowały się na dnie plecaka, więc najpierw musiałbym jeszcze zrobić przemeblowanie szpeju. Pod ręką miałem wprawdzie śrubę, ale niestety tylko jedną, i wolałem zostawić ją na później.
- Nie ma punktów. Idziemy dalej. - Zakończyłem rozglądanie się i postój. - Tu jeszcze jest łagodnie, potem coś założę.
Nie było łagodnie, musiałem iść na przednich zębach raków i oba czekany były w użyciu. Wiedziałem że Ania ma tylko jeden, więc może czuć się mniej pewnie niż ja, ale było jeszcze coś, o czym nie wiedziałem. Zobaczyłem to dopiero gdy byliśmy już przy skałach. W międzyczasie w najtrudniejszym miejscu zostawiłem śrubę, a chwilę później czekan. Robiąc z niego stanowisko, przekazałem go dziewczynie, by z dwoma wchodziło się jej łatwiej. Dotarła do mnie chwilę później stawiając stopy cały czas bokiem.
- Zrobiłaś sobie coś w kostkę? - Spytałem widząc jej sposób wchodzenia.
- Nie. Wszystko ok.
- To czemu chodzisz bokiem? Idź na przednich zębach raków. - Zdziwiłem się
- Nie mogę. Bo mam wrażenie ze znów mi się wypną.
Zamilkłem. Nie wiem jakie uczucie wówczas było we mnie silniejsze. Irytacja z niesprawnego do końca sprzętu czy podziw że wlazła tutaj w ten sposób. Ja gdybym tego spróbował, pewnie połamałbym się już dawno. Ostatecznie machnąłem z rezygnacją ręką.
- A chodź sobie jak chcesz. - Mruknąłem do siebie.
Pomimo tych przygód, droga na przełęcz podobała mi się. Lubię takie żlebościanki, szczególnie gdy kończą się nie zerwą, ale długim i łagodnym wypłaszczeniem ginąc w dolinie na dole. To podświadomie dodaje mi jakąś szansę na przeżycie przy ewentualnym błędzie.

Dlatego teraz, gdy Ania chciała szukać ferraty, nie bardzo miałem na to ochotę. W myślach jednak zdawałem sobie sprawę że z jej zapatrywaniem na swoje raki może faktycznie lepiej będzie ferratą. Idąc za śladami dotarliśmy do grani. Wychyliłem się poza skały i spostrzegłem ją. Stalową linę. Biegnącą poziomo po pionowej ścianie. Metr poniżej liny ciągnęła się wąska półeczka. Pewnie miejsce na stopy. Nie widziałem co było dalej. Wystarczyło mi to co zobaczyłem, by wiedzieć że nie mam ochoty tędy schodzić. Tylko jak o tym powiedzieć dziewczynie...



-------

-------



- Rewelacja, kur... Rewelacja. - Zamruczałem pod nosem. ? Wiedziałem ze tak będzie. Pieskie szczeście.
- Trudno. - Odparła Ania. - Wyciągaj linę i nie marudź. Zejdziemy na asekuracji.
Wyciągaj linę. Uśmiechnąłem się w duchu. Bardzo dowcipne. Staliśmy na niewielkiej półeczce, wpięci do ostatniego odcinka ferraty. Dalej stalówka znikała w śniegu. Pod nami białe zbocze opadało nieprzyjemnym, co najmniej siedemdziesięciostopniowym nachyleniem kończąc się z lewej ścianą, a z prawej wąskim i pełnym wystających skał żlebem. Cały szpej, włącznie z liną spoczywał w plecaku. Na przełęczy zdjąłem nawet raki, bo nie lubię w żelastwie chodzić po skalnych ferratach. Szczególnie takich jak ta. A ona teraz mi mówi żebym wyciągał linę...

Spojrzałem jeszcze raz na swoje położenie i ruszyłem do góry. Zdusiłem w sobie pokusę by nie zatrzymywać się aż do przełęczy, tam ubrać raki i zejść drogą wejściową. Zatrzymałem się kilka metrów wyżej, w niewielkim żlebku. Tu przynajmniej mogłem zdjąć plecak, by przygotować zabawki do czekającej nas zabawy. Tak, zabawy - pomyślałem - ale mi to zabawa.

Nie pytałem jak zamierza to przejść. Znałem odpowiedź, choć nie ukrywam że nie bardzo mi się ona podobała. Przygotowałem linę i całą resztę, wpiąłem się do ferraty i zacząłem opuszczać dziewczynę. Odległość do pierwszych skał na oko oceniłem na dwadzieścia parę metrów, więc miałem nadzieje że nasza lina wystarczy. I faktycznie starczyła, choć na styk. Został mi niecały metr wolnego odcinka. Spojrzałem ponownie na białą ścianę pode mną. Nie pociągała mnie, to pewne.
- Dobra, sprawdź czy dalej się da iść. - Krzyknąłem w dół do Ani. - Bo nie wiem czy jest sens żebym schodził. - Próbowałem chwycić się ostatniej deski ratunku.
- Jest, jest. - Szybko rozwiała moją nadzieję. - Tu zaraz jest chyba już koniec.
- Obawiam się że mój będzie chyba wczesniej. - Mruknąłem do siebie.
Po raz kolejny spojrzałem pod siebie i zrozumiałem że nie mam wyjścia. Wybiłem sobie z głowy pomysł by spróbować ubrać tu raki, pozbierałem wszystkie zabawki ze stanowiska i chwyciłem mocniej czekan.
- Asekurujesz mnie? - Rzuciłem jeszcze dla pewności.
- No tak. - Usłyszałem pełen wahania głos. - Na półwyblince.
Jak pocisk wbiła mi się w pamięć nasza rozmowa na ścianie zejściowej z przed kilku godzin:
- Spróbuj na półwyblince. Umiesz?
- Nie bardzo. To znaczy węzeł umiem, ale asekurować nie bardzo.
- Hmm. Ja też nie umiem. Dobra, to jedziemy z rewersem.
Wątpiłem aby w ciągu tego czasu któreś z nas dowiedziało się czegoś nowego o półwyblince.
- A masz reverso? - Wolałem jednak schodzić stąd na asekuracji.
- No mam. - Wciąż wahanie. - W plecaku. - Pada po chwili.
No i wszystko jasne. Czyli schodzę bez.
- Mam wyciągnąć? - Słyszę jeszcze pytanie.
Chwilę się zastanawiam, ale decyduje się że tak naprawdę to nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Czy polecę na całą długość liny czy trochę mniej, to i tak wyląduje w żlebie na skałach. Po prostu nie mogę polecieć. Machnąłem ręką w dół.
- Wyciągnąć go? - Ania nie daje za wygraną.
- Nie. - Podejmuje ostateczną decyzję. - Zostań tam, tylko się porządnie wepnij.
Wolałbym jej nie zabierać ze sobą do żlebu na ewentualny bilard. Niech chociaż jedno z nas wyjdzie z tego całe. Świadomie decyduje się iść na całą długość liny. To być może zmniejszy moje szanse na wyjście z tego w jednym kawałku w przypadku lotu, ale wymusi większą uwagę podczas schodzenia. Ruszam w dół. Tylko trzydzieści metrów i to niecałe. Cóż to jest trzydzieści metrów. Niewiele. Z miejsca w którym stoję wydaje się na wyciągnięcie ręki. Kilka kroków i już. W rzeczywistości to siódme, ósme, może nawet dziewiąte piętro.

Nie będę tu opisywał tych wszystkich pięter. Można by z tego stworzyć zupełnie odrębną historię. Historię strachu, obaw i lęków, ale równocześnie perfekcji, bezbłędności i świadomości ulotności życia. Ktoś kiedyś napisał że życie doceniamy gdy ocieramy się o śmierć. Nie otarłem się wówczas o nią, nie mogłem sobie pozwolić na to, ale zdawałem sobie sprawę że momentami balansowałem na granicy.

Zszedłem w dół w jednym kawałku. Nie poleciałem, ześlizgnąłem się jedynie raz i tylko kilkadziesiąt centymetrów, bo czekan zrobił co do niego należało. Ale nie chciałbym tego powtarzać nigdy więcej. Gdy dziś patrzę na cały swój wyjazd, jestem niemal pewien że ten trzydziestometrowy odcinek, był najdłuższym jaki przez te dwa tygodnie przybyłem. I wiele, bardzo wiele mnie on nauczył...



-------

-------



Po raz kolejny spojrzałem na zegarek. Zaczynała się już trzecia godzina od naszego powrotu do schroniska, a ich nadal nie było. Za oknem widziałem ciemność. Zrozumiałem że noc przejęła w całości panowanie nad doliną. Zastanawiałem się czy nie zadzwonić z pytaniem czy wszystko w porządku. Ale zakładałem że gdyby coś się stało, to zadzwoniliby sami. A skoro nasze telefony milczą, to albo wszystko jest ok, albo nie mają zasięgu. Czyli my też nie mamy po co dzwonić. Zasięg jednakże w tym rejonie był całkiem wystarczający, wiedziałem o tym. Wynikało więc z tego coś zupełnie innego.

Szli wolno, dużo wolniej niż my. Potem nadeszła noc. Może się nawet zgubili. Poruszanie się po Alpach gdzie oznaczenie szlaków nie jest tak wyraźne jak u nas, nawet w dzień sprawia trudności topograficzne. Po zmroku to prawdziwa udręka. Miałem tą wątpliwą przyjemność przekonać się o tym nie dalej jak dzień wcześniej. A właściwie noc wcześniej. Zastanawiałem się czemu nie dzwonią byśmy im wyszli na przeciw. Ale chyba znałem odpowiedź. Ta sama duma, która dwadzieścia cztery godziny wcześniej mnie powstrzymywała przed wezwaniem pomocy, teraz również ich nurtuje. Musimy więc wyjść im naprzeciw sami. Wstałem od stołu, kierując wzrok w stronę dziewczyny.
- Chodź. Idziemy po nich.
Kiwnęła głową i zaczęła się ubierać. Chwilę później wyszliśmy. Myliłem się, nie było całkiem ciemno, światło gwiazd było wprawdzie raczej marne, ale kątem oka dało się zauważać wijącą się wśród skał ścieżkę. Kiedy jednak weszliśmy w dolinę, szlak znikł. Z porannego wyjścia pamiętałem że dalej powinien być płat śniegu, ale potem...
Potem zadzwonił telefon. Foka. A więc jednak rozsądek wygrał. Ten, którego mi brakło dzień wcześniej, oni odnaleźli w sobie.
- Zgubiliśmy się. Jesteśmy przy stawie. Możecie wyjść po nas?
- Wyszliśmy już chwilę temu. Zaraz będziemy.
- Ok. To czekamy.
I faktycznie za kilka minut z mroku wyłoniły się dwa światełka. Patrzymy kogo brakuje, ale Jakub uprzedza nasze pytanie.
- Sławek został przy stawie, zaraz dojdzie.
Czekamy więc jeszcze chwilę, a gdy trzecie światełko dobija do naszej grupki, ruszamy w kierunku schroniska. Moje sugestie że mogli iść dnem doliny i w odpowiednim miejscu odbić w prawo odrzucają z przekąsem że nie zamierzają się wracać z Vent. Chwilę później, gdy gubię przebyty przed dziesięcioma minutami szlak, w duchu przyznaję im rację. Tu, w Alpach, na dnie doliny w ciemnościach mrocznych ścian trzytysięczników, nic nie jest takie oczywiste i proste, jak wtedy gdy patrzy się na mapę?



-------






























Ten post był ostatnio modyfikowany: 06-08-2009 10:57 PM przez mpik.

06-08-2009 10:43 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Zacytuj ten post w odpowiedzi
Stasiu

*****


Postów: 17,631
Grupa: Zarejestrowani
Dołączył: Mar 2008
Status: Offline
Post: #2
RE: okruchy wspomnień alpejskich...

Mpiku, ale się rozpisałeś. kwasny Na taką relację trzeba gorę czasu. Początek był interesujący. Jednak nie wiem, czy przed urlopem będę mógł to całe przeczytać Sad



Góry się nie zdobywa, góry nas wpuszczają.
07-08-2009 04:51 AM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Zacytuj ten post w odpowiedzi
maciek
Moderator
******


Postów: 3,494
Grupa: Moderatorzy Forum
Dołączył: Jan 2008
Status: Offline
Post: #3
RE: okruchy wspomnień alpejskich...

mpik napisał(a):
Można by z tego stworzyć zupełnie odrębną historię. Historię strachu, obaw i lęków, ale równocześnie perfekcji, bezbłędności i świadomości ulotności życia. Ktoś kiedyś napisał że życie doceniamy gdy ocieramy się o śmierć. Nie otarłem się wówczas o nią, nie mogłem sobie pozwolić na to, ale zdawałem sobie sprawę że momentami balansowałem na granicy.


Przeczytałem całe opowiadanie.Smile

Wyłapałem wiele Twoich przemyśleń, ale to, które zacytowałem najbardziej mnie poruszyło.

Przyznam, że z wielką przyjemnością dałem się wciągnąć w treść Twoich wspomnień, jakbym czytał powieść Joe Simpsona. ok

Pozdrawiam. Smile


07-08-2009 02:06 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Zacytuj ten post w odpowiedzi
Pedro
Administrator
*******


Postów: 5,509
Grupa: Administratorzy
Dołączył: Jul 2006
Status: Offline
Post: #4
RE: okruchy wspomnień alpejskich...

Rewelacyjnie napisane Mpik. Nie wiem czy to Twoja przygoda życia, ale jestem przekonany, że jeśli nie to i tak jedna z tych najbardziej pamiętnych. Takie przejścia balansujące na granicy przetrwania dają dużo do myślenia, a respekt do gór i potęgi natury nabiera niebotycznych rozmiarów.

Gratulacje i choć pewnie będąc tam na górze miałeś świadomość, że nie całkiem tak miało to wyglądać, to jednak zrobiliście to i wynieśliście z tego na pewno wiele nowego doświadczenia. Powodzenia w następnych.



Górskie Forum Internetowe - Górski Świat (http://www.gorskiswiat.pl)
09-08-2009 09:24 AM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Zacytuj ten post w odpowiedzi
Odpowiedz  Napisz temat 



Pokaż wersję do druku
Wyślij ten temat znajomemu
Subskrybuj ten temat | Dodaj ten temat do ulubionych

Skocz do: