No i po tygodniu wyjazdu, wróciliśmy. Oto moja krótka relacja, przepraszam za błędy, z polskiego nigdy nie byłem orłem.
Wyjazd i dzień pierwszy 08.06. - 09.06.
Wyprawa w wysokie taury rozpoczęła się od spotkania uczestników (Sylwek czyli ja, Piotr, Łukasz oraz Błażej) w Łuszkowie koło Śremu, skąd po wypiciu kawy, zjedzeniu ciasta okolo 17:30 wyruszyliśmy w prawie 1000 kilometrową podróż do Kals pod Grossglockner. Przejazd przez Polskę i niemieckie autostrady przebiegł szybko i bezprolemowo, dopiero po wjeżdzie do Austrii i dojechaniu na drogę prowadzącą do Kals okazało się, że przejazd jest zamknięty z powodu zejścia lawiny błota i kamieni podczas ostatnich obfitych opadów deszczu. Wtedy rozpoczęły się rozmyślania którędy pojechać, wybór padł na trasę widokową Hochalpenstrasse, niestety płatną 33 euro, całe szczęście pogoda nam sprzyjała co owocowało pięknymi widokami pobliskich szczytów oraz naszego celu głównego - Grossglocknera. Po przejechaniu całej trasy i nacieszeniu oczu widokami ruszyliśmy w kierunku Kals a dokładnie na parking w pobliżu Lucknerhaus, do którego droga dojazdowa jest również płatna (9 euro) lecz nam udało się tej opłaty uniknąć
.
Po przybyciu na parking przyszła pora na przepakowanie plecaków, wzięciu najbardziej potrzebnych rzeczy i ruszeniu w góry. Z powodu zamkniętego tunelu i zeszłotygodniowych obfitych opadach śniegu planem na dzień pierwszy było dotarcie do schronu zimowego przy Studlhutte. Po przygotowaniu plecaków okazało się, że nie są one wcale lżejsze. Wyruszyliśmy około godziny 11 kierując się do schroniska Lucknerhutte, droga ta zajęła nam godzinę, dokładnie tyle ile pokazują znaki ale to tylko dlatego, że na tej trasie nie było już śniegu. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę, która nie była już taka różowa jak do tej pory. Zaraz po wyjściu z Lucknerhutte pojawiły się pierwsze pola śnieżne, my jak tylko mogliśmy omijaliśmy je. Jednak nie trwało to długo i choć bardzo tego nie chcieliśmy zaczęliśmy brnąć w śniegu z początku po kostki, później po kolana a zdarzały się też wpadki po pas co z każdą minutą powodowało u nas niechęć do dalszej wspinaczki. Z każdym krokiem zmęczenie nóg potęgowało się coraz bardziej zwłaszcza moich czterdziestoletnich
. Po kilku godzinach przedzierania się przez nie przetarte drogi po lewej stronie szlaku, który sami tyczyliśmy ujrzeliśmy, oddychając z ulgą schronisko Studlhutte (2801 m.n.p.m.). Oczywiście żeby znaleść się w upragninym schronie czekało nas jeszcze conajmniej godzinne podejście, jednak wszystko ma swój koniec co oznaczało, że po sześciu godzinach podejścia znaleźliśmy się w schronie zimowym. Tam okazało się, że nasze markowe buty z goretexem są całkowicie przemoczone, całe szczęście, że była tam możliwośc rozpalenia ognia w piecu i całkiem dobrego wysuszenia rzeczy. Od następnego dnia wszyscy wkładaliśmy do butów worki foliowe, które chociaż trochę chroniły nas przed wilgocią. Po kolacji położyliśmy się spać aby wypocząć przed jutrzejszą wspinaczką.
Dzień drugi 10.06
Następny dzień przywitał nas piękną słoneczną pogodą, po zweryfikowaniu wszystkich znaków dla wędrujących turystów wyruszyliśmy w dobrych humorach zostawiając za sobą schronisko Studlhutte. Na początku wykonaliśmy trawers śnieżny pobliskiego szczytu, na którym zapadaliśmy się w mokrym śniegu nawet po pas. Po trawersie przyszedł czas na krótkie podejście, po którym naszym oczom ukazał sie nasz cel główny - Grossglockner częściowo ukryty pod pierzyną z chmur. Gdy już nacieszyliśmy oczy tym pięknym widokiem ruszyliśmy w dalszą śnieżną drogę by po kilkudziesięciu minutach dojść, tak nam się wydawało z uwagi na ilość śniegu, do czoła lodowca gdzie bardziej dla treningu niż dla bezpieczeństwa powiązaliśmy się liną i ubraliśmy raki. Po uzupełnieniu płynów ruszyliśmy do następnego celu, którym był początek ferraty prowadzącej do schroniska Erzh. Johann Hutte (3454 m.n.p.m.). Tam rozwiązaliśmy się z liny i rozpoczęliśmy wspinaczkę by po kilkudziesięciu metrach przekonać się, że stalowe liny ferraty giną w głębokim śniegu a my mamy do pokonania kolejne pole śnieżne. Gdy już uporaliśmy się z śnieżnym polem i dotarliśmy do następnej części ferraty do pokonania zostało nam kilkadziesiąt metrów wspinaczki po skalno - śnieżnym podłożu. Podczas tego ostatniego etapu jeszcze nie raz okazało się, że liny stalowe znikaja pod śniegiem a wspinaczka wtedy staje się bardziej trudna i niebezpieczna. Jednak te małe przeciwności nas nie zatrzymały i po około sześciu godzinach dotarliśmy do schronu. Resztę dnia spędziliśmy na odpoczynku i nabieraniu sił na atak szczytowy, który miał nastapić w dniu następnym, nikt jednak nie spodziewał sie, że nie będzie dane całej ekipie wejść na szczyt
.
Dzień trzeci 11.06
Pobudka zaplanowała była na godzinę 3:30, wszyscy bez większych problemów podnieśli się ze swoich łóżek. Za oknami jeszcze nie bardzo było widac jaka jest pogoda, słychać było jedynie bardzo silny wiatr, który nie napawał optymizmem. Rozpoczęły się przygotowania do wyjścia, między innymi, śniadanie, przygotowanie napoi na wspinaczkę i przepakowanie plecaków aby były najlżejsze jak to tylko możliwe. Około 5:00 wszyscy staliśmy przed drzwiami gotowi do wyjścia, za chwilę wszyscy byliśmy na zewnątrz gdzie zrobiliśmy pamiatkowe zdjęcia i powoli ruszyliśmy w stronę szczytu. Jednak po kilkunastu metrach nie dla wszystkich ale dla mnie wspinaczka się zakończyła, od rana nie czułem się dobrze, byłem osłabiony i z wielkim bólem stwierdziłem, że nie dam rady iść na szczyt po czym wróciłem do schronu aby przygotować się do zejścia, które w tym momencie także wydawało mi się ryzykowne, wiedziałem jednak, że nie mogę tam zostac dłużej. Zrobiłem tylko kolegom zdjęcie podczas wspinaczki i ruszyłem bardzo wolno w drogę powrotną. Po przejściu ferraty i zejściu na lodowiec mój stan się trochę poprawił co mnie trochę uspokoiło i przekonało, że zejdę cały i zdrowy. Lodowiec pokonałem w miarę sprawnie i znalazłem się w Studlhutte gdzie posiliłem się i po krótkim odpoczynku ruszyłem w drogę na parking podczas, której poza masą jeszcze bardziej mokrego śniegu zobaczyłem również parkę świstaków. Jeszcze podczas drogi w dół dostałem informację od kolegów, że około godziny 9:00 stanęli na szczycie i powiem szczerze, że byłem wtedy wściekły i zły na swoje niedomagania jednak z perspektywy czasu myślę, że podjąłem jedyną i słuszną decyzję, góra poczeka a ja jeszcze dostanę szansę na wejście. Gdy dotarłem do parkingu rozpocząłem proces suszenia ubrań i nadal zastanawiałem się dlaczego nie mogłem wejść i po złożeniu wszystkich faktów w jedną całość znalazłem wytłumaczenie. Celowo nie pisałem o tym wcześniej żeby zrobić to w jednym miejścu i przestrzec wszystkich przed tym co ja zrobiłem źle a mianowicie, poprzedniego dnia gdy dotarłem do Studlhutte dostałem gorączki, którą się bardzo nie przejąłem myśląc, że to skutek przemoczonych nóg. Sytuacja oczywiście powtórzyła się dnia następnego i wtedy już mnie to trochę zastanowiło a w szczególności uczucie zimna i dreszcze w nocy. Wniosek był jeden, był to udar słoneczny bo oczywiście czapka została w samochodzie i ja całą drogę przebyłem bez przykrycia głowy a że było ciepło zimowej czapki nie ubrałem co było moim wielkim błedem. Myślę, że nikt po przeczytaniu tego tekstu nie popełni tego błędu a dodam, że wcale te dwa dni do bardzo słonecznych nie należały. Po kilku godzinach oczekiwania na kolegów dostałem od nich informację, że nocują w Studlhutte bo są wyczerpani, przemoczeni i nie mają sił na zejście. Ja tą noc spędziłem w samochodzie co okazało się bardzo wygodnym rozwiązaniem.
Dzień czwarty 12.06
Rankiem czwartego dnia około godziny 9:00 koledzy zeszli ze Studlhutte, tego dnia czekało nas jeszcze ponad 1,5 kilometrowe przewyższenie podczas podejścia do schroniska a raczej schronu zimowego - Defreggerhause. Przed tą wędrówką skierowaliśmy swoje kroki do Lucknerhause położonego zaraz przy parkingu aby wziąć długo oczekiwany prysznic w niewygórowanej cenie 3 euro. W zdecydowanie lepszych nastrojach zapakowaliśmy się do samochodu i udaliśmy w podróż do Hinderbichl gdzie znajdował się parking płatny (8 euro dwa dni), z którego rozpoczynała się droga na Grossvenediger (3674 m.n.p.m.). Po przepakowaniu plecaków około godziny 14:00 ruszyliśmy do pierwszego celu naszej wędrówki schroniska Johannishutte (2121 m.n.p.m.) gdzie po doświadczeniach z poprzednich dni przygotowaliśmy się do przedzierania przez pola śnieżne. Po kilkunastominutowym odpoczynku ruszyliśmy do celu głównego tego dnia - Defreggerhause (2962 m.n.p.m.), początkowo droga prowadziła po słabo ośnieżonych łąkach przeplatanych skałami aby w niedługim czasie przejść już w tylko śnieżne pola. Naszym problemem tego odcinka drogi było zgubienie szlaku, który zniknął pod śniegiem a my na nasze nieszczęście udaliśmy się w złym kierunku przez co czas przybycia do schroniska znacząco się wydłużył. Gdy po dłuższym błądzeniu wreszcie zobaczyliśmy schronisko, faktem stała się możliwość nie dotarcia do niego przed zmrokiem. Ta ewentualność trochę nas przestraszyła biorąc pod uwagę fakt, że temperatura zaczynała spadać. Na nasze szczęście strach dodał nam sił i około 22:00 dotarliśmy do schronu zimowego schroniska Defreggerhause, tam czekała nas ostatnia noc w górach.
Dzień piąty 13.06
Piąty dzień przywitał nas piękną słoneczną pogodą z lekkim przymrozkiem co znacząco ułatwiło na poruszanie się w rakach. Tego dnia okazało się jednak, że jeden z uczestników wyprawy (Piotr) z powodu złego samopoczucia zrezygnował z ataku szczytowego. Reszta ekipy nie traciła nadziei i po przygotowaniu napojów oraz spakowaniu plecaków około 7:30 ruszyła w kierunku lodowca prowadzącego na szczyt Grossvenedigera. Po kilkudziesięciometrowej wspinaczce ponad schronisko dotarliśmy do zejścia na lodowiec, który ciągnął się niemal na sam szczyt i nieźle dał mi w kość swoimi podejściami. Początkowa droga przez lodowiec była całkiem przyjemna bo odbywała się przy zmarzniętym śniegu i przy lekkim wietrze jednak wszystko co dobre się szybko kończy. Słońce szybko poruszało się ku górze a śnieg stawał się coraz bardziej grząski by przy szczycie przejść w całkiem mokry. W takich warunkach droga na szczyt zajęła nam około czterech godzin, na szczycie stanąłem o 11:40 i muszę powiedzieć, że wejście całkowicie mnie wyczerpało a jeszcze dzisiejszego dnia czekało nas zejście o 2,2 kilometra niżej na parking. Po obowiąkowych zdjęciach, filmach, powiadomieniu rodzin i oczywiście zebraniu sił na powrót ruszyliśmy w drogę powrotną, po półtorej godzinie zameldowaliśmy się w schronisku gdzie czekał na nas wylegujący się w słońcu Piotr. Tutaj odpoczęliśmy około godziny i ruszyliśmy w ostatnią drogę w dół tego wyjazdu, na parkingu zameldowaliśmy się o 19:30, po przygotowaniu ostatniego noclegu położyliśmy się spać. Rankiem udaliśmy się na zakupy, wysyłanie pocztówek aby na koniec ruszyć w podróż do domu.
Tak mniej więcej wyglądała nasza wyprawa, jakby coś pytajcie.