Sierpień to dla mnie zwykle czas zasłużonego urlopu. W tym roku mój urlop ( trwający jeszcze trochę ) składał się z wyjścia na Rysy ( od Słowacji ), malowania klatki schodowej, wejścia do Zimnika, spaceru nad Jamski Staw, malowania klatki schodowej, wyjazdu do Austrii i sprzątania klatki schodowej. W dniu dzisiejszym też kosiłem ogród.
Trzydniowa wycieczka w Alpy Zillertarskie została zaplanowana już w okolicach kwietnia. Skład dziewięcioosobowy. Znamy się od lat, w górach bywaliśmy wielokrotnie, w tym rok temu na Triglavie w Słoweni. Więc obeszło się bez idiotycznego i infantylnego "castingu internetowego". Ruszylismy o 3.30 w piątek 8 sierpnia spod mego domu. Wygodny bus z klimatyzacją - otwieraliśmy okna. Jedziemy na Zwardoń, Słowacja, Austria, Niemcy i ponownie Austria. Ziemia germańska wita nas policją, uszkodzeniem "klimy" i sms o wykluczeniu Legii. Mogło być gorzej. Ale pokonujemy wszelkie trudności i radośnie pomykamy do celu. Do krainy zwanej Tyrol. Przed nami Alpy Zillertarskie. Nikt z nas tam nie był. Czyli jesteśmy praktycznie przygotowani do wyprawy. Parkujemy nad Jeziorem Schlegeis. Sztuczny zbiornik na wysokości 1790 m. Piekne okolice, piekna szmaragdowa barwa wody, piękne szczyty wokoło. I szlak przed nami - do schroniska Olpeler - 2389 m. Szlak milutki, podejście bez problemowe. Jezioro u stóp co raz większe, szczyty za nim co raz straszniejsze. I tak po dwóch godzinach ( tak jak przewodniki piszą ) docieramy. Witają nas kury i schroniskowe koźlęta. Wcześniej mineliśmy się z Polakami. Pozdrawiamy i pamiętajcie : my te schroniska przejmiemy !!!! Meldujemy się w schronisku, płacimy za nocleg ( dzięki Alpen miałem 10 euro zniżki ), włazimy do 9 - osobowego pokoju ( fajnie zrobionego ) i ruszamy ku przygodzie - szczyt o nazwie Reipenkopf 2905 m. To może być dla ośmiu z naszej grupy najwyższy szczyt w życiu. I był. Wszyscy weszliśmy, w trzech miejscach lina ubezpieczająca, kompletnie niepotrzebna. Szczyt to maly płaskowyż z dwóch stron podcięty pięknymi urwiskami. I ukrzyżowany. Zreszta jak co trzeci szczyt w okolicy. Wpisujemy się do księgi, siedzimy podziwaimy okoliczne szczyty, schronisko pod nami, i wielką stację narciarską obok. Jak się dowiem nazw to je wpiszę. Zbliża się ciemny wieczór więc czas wracać. Mijamy stada owców, baranów i innych dziwnych z pyska. Ale miłych. Kolacja, ognisko, tu leją się po pyskach. Ich trzech ale nas dziewięcioro.
Dobranoc.
Powstajemy rano gotowi do walki o ogień. Albo o co innego. To coś innego nazywa się Hoher Riffler i jest 3231 metrowym szczytem w masywie Tuxer Hauptkamm. I mieszka nad schroniskiem Freisenberghaus ( 2498 m ). Żeby dotrzeć do tego schroniska należy przebierać nogami około 2 godzin. I parunastu minut. Pogoda z rana była tak piękna, że pomykaliśmy jak elfy we Władcy. Było widać wszystko. Jak się dowiem jak się to wszystko nazywało to napiszę. Idąc częściej lekko pod górę, rzadziej lekko w dół i na końcu ostro w dół docieramy do schroniska leżakującego nad pięknym, modrym Dunajem. Czyli kolejnym zbiornikiem wodnym o szmaragdowym kolorze. Przy schronisku wita nas biało czerwona flaga z niedźwiedziem. Czyli to znak, że to schronisko należy do Sektion Berlin. Zresztą drogi łączące schroniska w okolicy ma również Berlin w nazwie. Schronisko eleganckie, dostajemy pokój 14 osobowy i czas na chwilowy relaks. Co do warunków wodnych - w umywalkach jest woda W tym niższym była i ciepła i zimna. W tym jest tylko zima. A prysznice są płatne - np 3, 50 euro za trzy minuty wrzącej wody. Wg mnie jest to piękny "bat" na osoby potrafiące stać pod prysznice kilkanaście minut i zmarnotrawić wodę dla innych.
Kończymy relaks, pakujemy lekkie plecaki, zagadujemy z obsługą i ruszamy. A obsługa daje nam ostrzeżenie o możliwej zmianie pogody. Na gorszą bo ta poranna jest idealna. Wyruszamy w stronę widocznej przełęczy pod Rifflerem ( tak plus minus 2620 m ). Po drodze mijamy wiele skalnych rzeźb ( to chyba miejscowy zwyczaj ) i po kilkudziesięciu minutach od wyjścia ze schroniska meldujemy się na przełęczy. Dającej nowe widoki. Oraz inne widoki na znane nam już miejsca. Najszybszy z nas wchodzi na szczyt leżakujący na prawo od przełęczy - "coś pieknego, miasteczko skalnych rzeźb". Dzięki, Grzesiu, skorzystamy w drodze powrotnej. Po przerwie na podziwianie otoczenia ruszamy do boju. Cel dosyć daleko ale wydaje się łatwy ... No i co się okazało. Z naszej dziewięciooosbowej grupy na szczyt Rifflera weszło pięcioro. Oni po prostu szli o wiele szybciej i byli bardzo blisko szczytu wtedy gdy okolica była już całkiem ciemna i powarkująca w oddali. Cztery osoby, w tym ja, widząc sytuację, wiedząc, że piątka jest blisko szczytu i od razu po wejściu wróci, wracają z wysokości około 3050 - 3070 m. Czyli jakieś 50 minut dalszej drogi na szczyt. A i sama droga była wredna jak pogoda. Paskudne głazy - czasami ponadmetrowej wysokości, brak jakiejkolwiek narzuconej ścieżki, nie pisząc o ubezpieczeniach. Zero żelastwa a wielu miejscach wręcz się prosiło o to. I tak z głazu na głaz, z obejścia na podejście, z zejścia na kolejny głaz ... Paskudne to było i o wiele paskudniejsze mogło być w zejściu w deszczu. A ten już się pojawił w okolicy. Więc wracamy. Bardzo szybko docieramy na przełęcz i widząc, że nad nami jeszcze nie pada szybko w dwie osoby wkraczamy na ten "urzeźbiony szczyt" - 2679 m, Peterskopfel. I rzeczywiście - cudo. Zdjęcia pokażą to. Szybkie zejście ścieżką i małą ścianą, sesja świstaka i jazda w dół. A tu jak nie walnie poziomym piorunem ... Potem kilkunastoma kolejnymi. Widzimy na grani naszych znajomych, schodzą bardzo szybko. Więc i my osiągamy dobry czas przemykając między kroplami i we mgle. Wszyscy dotarlismy - "szczytowcy" około 35 minut po nas. Byli szybcy. Deszcz z burzą trwał jeszcze z godzinę. Potem się uspokoiło więc mogliśmy zacząć część artystyczną. Napiszę tylko tyle, że szefostwo lokalu dwa razy postawiło nam kolejką sznapsa. I też się z nami napili. Było elegancko. Rano też - niemiecko języczni żegnali nas "dowizenia". Nawzajem.
W niedzielę czekała nas około dwugodzinna droga zejściowa nad jezioro z parkingiem. W pięknej pogodzei, z pięknymi widokami. Sielanka. Nawet plecaki były lżejsze. No i dotarliśmy. Auto stało
Kolejnym etapem wycieczki był Wąwóz Liechtenstein. Cudo przyrody. Krótkie ale rewelacyjne.
Do Ojczyzny wróciliśmy o 2 w nocy w poniedziałek 10 sierpnia.
Dobranoc.
"I będziesz źle spał dopóki nie zapłacisz podatku"
jakież lekkie piórko naprawdę fajnie się "Ciebie czyta" .Mam nadzieję, że ogromne braki dokumentacji łechcącej wzrok (potocznie zwanej fotkami) uzupełnisz przy kolejnym podejściu
Pomysł z przejęciem schronisk - rewelacyjny
Mialem okazje byc na tym szczycie,i musze potwierdzic ze końcowe podejście jest koszmarne,trasę trzeba wyszukiwać przez wypatrywanie znaczków.Na szczescie widoki wynagradzają cały ten trud, i wyjście tylko przy dobrej pogodzie bo szlak wyglada tak jak opisał Lukasz.
... brak jakiejkolwiek narzuconej ścieżki, nie pisząc o ubezpieczeniach. Zero żelastwa a wielu miejscach wręcz się prosiło o to. I tak z głazu na głaz, z obejścia na podejście, z zejścia na kolejny głaz ... Paskudne to było i o wiele paskudniejsze mogło być w zejściu w deszczu.
...
A tu jak nie walnie poziomym piorunem ... Potem kilkunastoma kolejnymi.
...
Deszcz z burzą trwał jeszcze z godzinę.
...
A własnie, to może i szczęście, że tego żelastwa nie było...
Kiedy w tęczy na niebie rozpoznasz kolorów życia odbicie, to znaczy po prostu, że kochasz życie! (...)
Co też zauważam, że w schroniskach w Alpach jest coraz to więcej Polaków i Czechów.
Lucky, co to jest poziomy piorun O pionowym bym wiedział, ale poziomy?
To, na jakim poziomie była kultura, poznaje się wg zachowania gospodarzy. Postawienie sznapsa jest wysoko oceniane. Lucky, jak Ciebie znam, to musieliście nawet jodłować. Bez tego w Tyrolu ani rusz.
Emilio - ekipa tak się rozszalała, że na przyszły rok planują Włochy. Ja tam jestem za
Paulino - bieganie wśród piorunow poprzez żelastwo zostawiam dla Orlo Perciowców
Stasiu - z jednym Czechem zaśpiewaliśmy na 10 głosów pieśń o pewnym typku z bagien.
Poziomy piorun zapieprzał od górnej stacji stacji narciarskiej w stronę Rifflera. Wredny był.
Jodłować nie jodłowalismy, niech robią to fachowcy. Ale repertuar mieliśmy szeroki. Np od Roty do Leżę.
"I będziesz źle spał dopóki nie zapłacisz podatku"