21-04-2011, 08:09 PM
Majowa biba się zbliża i było trzeba trochę poszwędać się po planowanej trasie Niżnych Taterów. W tych miejscach moja noga długo nie stąpała i płuca były dosyć zaniesione zimowym smogiem. Plan na weekend był jasny - zarezerwować noclegi na dwie pierwsze noce majowej biby i trochę zrekognoskować teren.
Rano w sobotę 16.4.2011 wsiadam do pociągu, który mam w planie opuścić w mieścine Liptowski Mikulasz (LM). Tam jestem umówiony z Pedrem i jego kolegą Wojtkiem. Chociaż pierwszy dzień i noc nie będę sam. Jakoś ostanio nie za bardzo lubię chodzić sam po kopczykach. Razem już, z przesiadką, jedziemy autobusem w kierunku przełęczy Czertowica. Godzinę przed południem jesteśmy na miejscu. Pierwsze plany robimy przy napoju chmielowym w pobliskim motoreście.
[attachment=37487]
Długo się jednak nie zatrzymujemy i czas nęci wyruszyć. Czeka nas przepisowych 3,5 godziny. Kopczyki już z utęsknieniem czekają. Jak najlepiej rozpocząć? Prosto po nartostradzie. Takie sobie małe nastartowanie płuc i serca. Stylem takim szybko zdobywamy wysokość. Jeszcze ostanie spojrzenie na zabudowania na przełęczy
[attachment=37488]
i już ostatecznie opuszczamy technokratyczną społeczność. Przy spojrzeniu na przeciwległe kopczyki nie mogę się pozbyć myśli, że po majowej bibie Ďumbierskimi NT (czytałem na tablicy reklamowej, że odcinek Czertowica-Donowaly ma 54 km) trzeba też zaliczyć odwiedziny na Kralowoholskich NT. Po wstępnym rozgrzaniu, mamy chwilę na wydychanie. Niebawem nas czeka podejście na pierwszy kopczyk - Lajsztroch.
[attachment=37489]
Tutaj od razu pokazuje się nam samotny król NT - Ďumbier. Tam w tyle pod nim jest też nasz dzisiejszy cel - chata Sztefanik. Czeka nas jeszcze jeden większy kopczyk - Kraliczka - i potem to już coby plecakiem rzucił. Łatwo powiedziane, gorzej wykonane. Podczas podejścia na Kraliczkę powoli dostajemy się w świat, gdzie jeszcze pani zima nie powiedzała ostatniego słowa. Jedynym pokrzepieniem jest już odkryty widok na Sztefanika.
[attachment=37490][attachment=37491]
Nim jednak dojdziemy do schroniska, jesteśmy poddani ostatniej próbie. Trzeba było przejść około 10 m lodowym stokiem.
[attachment=37492]
Upadek groził dupozjazdem z wyhamowaniem w skale albo w kosówce. Jednak bez straty uczestnika pokonaliśmy tą ostatnią przeszkodę i już bez problemów doszliśmy do schroniska. O tym co dalej porabialiśmy, nie trzeba długo opisywać. Popas, zakwaterowanie itd. Pod wieczór trochę się wypogodziło i po jakimś tam horcu zostałem namówiony przez Pedra na odwiedziny pana D. Ponieważ stok był jeszcze całkowicie zaśnieżony, mogliśmy podchodzić zimowym wariantem, wprost od Sztefanika.
[attachment=37493][attachment=37494]
Wielki D nas przyjął wyśmienicie . Aczkolwiek widoki nie były dalekowzrokie, ale i tak były ładne. Prawdziwa uczta góromana.
[attachment=37495]
No i to wyluzowanie. Wszystkie swoje problemy zostawiłem tam na górze. Ostatecznie polubiłem chodzić na wierzchołki na zachody słońca. Nie trzeba tak wcześnie wstawać niż na wschody a widoki są jednakowe.
[attachment=37496]
Rano wstajemy na wcześniejsze śniadanie. Czeka nas długi dzień. Trzeba się też pożegnać. Chłopcy mają w planie ponowne odwiedziny D i potem Chopok, Deresze i Polanę z zejściem do Jasnej. Ja... no prawie ja chciałem przejść do szałasu pod Chabańcem a to z zaoszczędzeniem 1 godziny. Niebieski szlak prowadzi zboczem wyżej wymienionych kopczyków i dochodzi do granidopiero w Krzyżowym siodle. Przyznam, że trochę przekombinowałem. Już widok na Skałkę od Sztefanika, gdzie za nią miał być upragniony szałas, miał we mnie zapalić światło ostrzegawcze.
[attachment=37497]
Rychło się pożegnałem i wystartowałem w dalszą drogę. Najpierw nic nie pokazywało, że będzie tylko gorzej. Mój pierwszy cel - hotel Kosodrzewina. Tam chciałem wypić swoją poranną kawkę. Śniegu nie było dużo, ale w paru miejscach trzeba było przechodzić nieprzyjemne wyśnieżone żleby. Chwila nieuwagi i człowiek mógł zamienić się w skiturowca bez skiturów. Ogłoszona 3 lawinowa nie dawała większego poczucia bezpieczeństwa. Pierwsza nispodzanka. Po godzinie dochodzę do molocha o nazwie Kosodrzewina. Ten produkt jest jednak zamknięty i nici z porannej kawki. Drugą niespodzanką jest niefunkcjonalna kolejka linowa na Chopok. To znaczy lajtowy w razie czego wycof na Kamienną pod Chopkiem też jest niemożliwy. Bez zatrzymywania przechodzę dalej do dalszego obranego punktu - siodło Przysłop. Śnieg w pełnym słońcu zaczyna zamieniać się w bryję i butki ciężko odpierają atak wody. Jedynym pocieszeniem są widoki na kopczyki.
[attachment=37499] - nasz znajomy D
Za Przysłopem trasa się mieni. Wchodzę w las wypełniony śniegiem, w którym nieprzyjemnie co jakiś czas zapadam się po kolana. Wcześnie czytałem, że ten szlak nie jest uczęszczany w zimie i po zerowych śladach poznaję, że jestem tutaj pierwszym człowiekiem a może nawet i żywą istotą w tym roku. Byłem ciekawy na drzewionkę pod Dereszmi i tu dalsza niespodzanka. Drzewionki już nie ma. Brakuje mi jeszcze godzina do przełęczy. Zmagam się z chodnikiem i śniegiem. Kiedy wychodzę z ostatniego zakosu, miało mi pozostać chyba z 500 m stoku do przełęczy na grani. Wtedy zobaczyłem, że całe zakończenie doliny jest zaśnieżone, żaden wychodzony chodnik, żadne zimowe tyczki (no jasne, w zimie się tu nie chodzi), śnieg w postaci bryji i uprzednio awizowana trójeczka. A do głowy powróciła mi podobna sytuacja, którą przeżyłem na Dzwonniku. Wtedy widziałem lawinę jak film w kinie z pierwszego rzędu. Teraz uświadamiałem sobie, że tędy droga nie wiedzie i trzeba zawrócić. Całkiem inaczej wyglądało wyjście na D poprzedniego dnia. Ze smutkiem robię w tył wzrot i pokonuję trasę w odwrotnym kierunku. Jestem z całej sytuacji taki smutny, że nawet zapominam robić fota do relacji. Najpierw drzewionka, której nie ma, potem Przysłop i Kosodrzewina, która jest zamnknięta. W tym miejscu na chwilę igram z myślą wyjścia na Chopok i nocleg na Kamiennej, ale nie chce mi się podchodzić 500 m w śnieżnej breji. Nieprzemakalne buciki są już przemoczone. Na ostanim odcinku Kosodrzewina-Sztefanik chcę włączyć popularnego mieciurowego autopilota, ale mi się nie udaje. Na skrzyni biegów wciąż wrzucam mniej popularną prędkość - tempo w strefie śmierci. Jest to szybkość wspinaczy w Himaljach na wysokości 8000 m, kiedy po 10 krokach trzeba odpocząć przy 10 wdechach i wydechach. Mnie jednak takie tempo dopada na o wiele niższym pułapie. Nie wiem co jest tego przyczyną, ale każde małe podejście daje mi w d...ę. Może to było słońce, bo cały dzień łaziłem bez czapki i kiedy popatrzyłem w schronisku do lustra, to zobaczyłem, że moja g...a wygląda jak burak przed ugotowaniem barszczyku. Późnym popołudniem ocknąłem się znowu w Sztefaniku. Z tąd mnie w tym dniu nie wyciągnie już nikt ani parą koni. Czas zrobić sobie dobrze. W pustym żołądku ląduje gulasz z kociołka i to dwa razy - na późny obiad i na kolację. Miejsce na napój turystyczny i na horec i tak jeszcze zostało.
Trzeci dzień jest już tylko pod znakiem powrotu do domu. Powrotną drogę nie ma co opisywać, bo nic ciekawego się już nie wydarzyło. Szybkość ustaliła się na normalnym poziomie. Jedynym ciekawym momentem był trochę mglisty widok na Zach. Tatry, które podczas wyjścia nie widzieliśmy.
[attachment=37498]
Co napisać na koniec? Chociaż plan spełniłem tylko na 50%, już nie mogę się doczekać na majową bibę. Żeby nam tylko pogoda dopisała. Bardzo ważna będzie prawie drugi dzień. Chciałbym zaliczyć te 54 km.
Rano w sobotę 16.4.2011 wsiadam do pociągu, który mam w planie opuścić w mieścine Liptowski Mikulasz (LM). Tam jestem umówiony z Pedrem i jego kolegą Wojtkiem. Chociaż pierwszy dzień i noc nie będę sam. Jakoś ostanio nie za bardzo lubię chodzić sam po kopczykach. Razem już, z przesiadką, jedziemy autobusem w kierunku przełęczy Czertowica. Godzinę przed południem jesteśmy na miejscu. Pierwsze plany robimy przy napoju chmielowym w pobliskim motoreście.
[attachment=37487]
Długo się jednak nie zatrzymujemy i czas nęci wyruszyć. Czeka nas przepisowych 3,5 godziny. Kopczyki już z utęsknieniem czekają. Jak najlepiej rozpocząć? Prosto po nartostradzie. Takie sobie małe nastartowanie płuc i serca. Stylem takim szybko zdobywamy wysokość. Jeszcze ostanie spojrzenie na zabudowania na przełęczy
[attachment=37488]
i już ostatecznie opuszczamy technokratyczną społeczność. Przy spojrzeniu na przeciwległe kopczyki nie mogę się pozbyć myśli, że po majowej bibie Ďumbierskimi NT (czytałem na tablicy reklamowej, że odcinek Czertowica-Donowaly ma 54 km) trzeba też zaliczyć odwiedziny na Kralowoholskich NT. Po wstępnym rozgrzaniu, mamy chwilę na wydychanie. Niebawem nas czeka podejście na pierwszy kopczyk - Lajsztroch.
[attachment=37489]
Tutaj od razu pokazuje się nam samotny król NT - Ďumbier. Tam w tyle pod nim jest też nasz dzisiejszy cel - chata Sztefanik. Czeka nas jeszcze jeden większy kopczyk - Kraliczka - i potem to już coby plecakiem rzucił. Łatwo powiedziane, gorzej wykonane. Podczas podejścia na Kraliczkę powoli dostajemy się w świat, gdzie jeszcze pani zima nie powiedzała ostatniego słowa. Jedynym pokrzepieniem jest już odkryty widok na Sztefanika.
[attachment=37490][attachment=37491]
Nim jednak dojdziemy do schroniska, jesteśmy poddani ostatniej próbie. Trzeba było przejść około 10 m lodowym stokiem.
[attachment=37492]
Upadek groził dupozjazdem z wyhamowaniem w skale albo w kosówce. Jednak bez straty uczestnika pokonaliśmy tą ostatnią przeszkodę i już bez problemów doszliśmy do schroniska. O tym co dalej porabialiśmy, nie trzeba długo opisywać. Popas, zakwaterowanie itd. Pod wieczór trochę się wypogodziło i po jakimś tam horcu zostałem namówiony przez Pedra na odwiedziny pana D. Ponieważ stok był jeszcze całkowicie zaśnieżony, mogliśmy podchodzić zimowym wariantem, wprost od Sztefanika.
[attachment=37493][attachment=37494]
Wielki D nas przyjął wyśmienicie . Aczkolwiek widoki nie były dalekowzrokie, ale i tak były ładne. Prawdziwa uczta góromana.
[attachment=37495]
No i to wyluzowanie. Wszystkie swoje problemy zostawiłem tam na górze. Ostatecznie polubiłem chodzić na wierzchołki na zachody słońca. Nie trzeba tak wcześnie wstawać niż na wschody a widoki są jednakowe.
[attachment=37496]
Rano wstajemy na wcześniejsze śniadanie. Czeka nas długi dzień. Trzeba się też pożegnać. Chłopcy mają w planie ponowne odwiedziny D i potem Chopok, Deresze i Polanę z zejściem do Jasnej. Ja... no prawie ja chciałem przejść do szałasu pod Chabańcem a to z zaoszczędzeniem 1 godziny. Niebieski szlak prowadzi zboczem wyżej wymienionych kopczyków i dochodzi do granidopiero w Krzyżowym siodle. Przyznam, że trochę przekombinowałem. Już widok na Skałkę od Sztefanika, gdzie za nią miał być upragniony szałas, miał we mnie zapalić światło ostrzegawcze.
[attachment=37497]
Rychło się pożegnałem i wystartowałem w dalszą drogę. Najpierw nic nie pokazywało, że będzie tylko gorzej. Mój pierwszy cel - hotel Kosodrzewina. Tam chciałem wypić swoją poranną kawkę. Śniegu nie było dużo, ale w paru miejscach trzeba było przechodzić nieprzyjemne wyśnieżone żleby. Chwila nieuwagi i człowiek mógł zamienić się w skiturowca bez skiturów. Ogłoszona 3 lawinowa nie dawała większego poczucia bezpieczeństwa. Pierwsza nispodzanka. Po godzinie dochodzę do molocha o nazwie Kosodrzewina. Ten produkt jest jednak zamknięty i nici z porannej kawki. Drugą niespodzanką jest niefunkcjonalna kolejka linowa na Chopok. To znaczy lajtowy w razie czego wycof na Kamienną pod Chopkiem też jest niemożliwy. Bez zatrzymywania przechodzę dalej do dalszego obranego punktu - siodło Przysłop. Śnieg w pełnym słońcu zaczyna zamieniać się w bryję i butki ciężko odpierają atak wody. Jedynym pocieszeniem są widoki na kopczyki.
[attachment=37499] - nasz znajomy D
Za Przysłopem trasa się mieni. Wchodzę w las wypełniony śniegiem, w którym nieprzyjemnie co jakiś czas zapadam się po kolana. Wcześnie czytałem, że ten szlak nie jest uczęszczany w zimie i po zerowych śladach poznaję, że jestem tutaj pierwszym człowiekiem a może nawet i żywą istotą w tym roku. Byłem ciekawy na drzewionkę pod Dereszmi i tu dalsza niespodzanka. Drzewionki już nie ma. Brakuje mi jeszcze godzina do przełęczy. Zmagam się z chodnikiem i śniegiem. Kiedy wychodzę z ostatniego zakosu, miało mi pozostać chyba z 500 m stoku do przełęczy na grani. Wtedy zobaczyłem, że całe zakończenie doliny jest zaśnieżone, żaden wychodzony chodnik, żadne zimowe tyczki (no jasne, w zimie się tu nie chodzi), śnieg w postaci bryji i uprzednio awizowana trójeczka. A do głowy powróciła mi podobna sytuacja, którą przeżyłem na Dzwonniku. Wtedy widziałem lawinę jak film w kinie z pierwszego rzędu. Teraz uświadamiałem sobie, że tędy droga nie wiedzie i trzeba zawrócić. Całkiem inaczej wyglądało wyjście na D poprzedniego dnia. Ze smutkiem robię w tył wzrot i pokonuję trasę w odwrotnym kierunku. Jestem z całej sytuacji taki smutny, że nawet zapominam robić fota do relacji. Najpierw drzewionka, której nie ma, potem Przysłop i Kosodrzewina, która jest zamnknięta. W tym miejscu na chwilę igram z myślą wyjścia na Chopok i nocleg na Kamiennej, ale nie chce mi się podchodzić 500 m w śnieżnej breji. Nieprzemakalne buciki są już przemoczone. Na ostanim odcinku Kosodrzewina-Sztefanik chcę włączyć popularnego mieciurowego autopilota, ale mi się nie udaje. Na skrzyni biegów wciąż wrzucam mniej popularną prędkość - tempo w strefie śmierci. Jest to szybkość wspinaczy w Himaljach na wysokości 8000 m, kiedy po 10 krokach trzeba odpocząć przy 10 wdechach i wydechach. Mnie jednak takie tempo dopada na o wiele niższym pułapie. Nie wiem co jest tego przyczyną, ale każde małe podejście daje mi w d...ę. Może to było słońce, bo cały dzień łaziłem bez czapki i kiedy popatrzyłem w schronisku do lustra, to zobaczyłem, że moja g...a wygląda jak burak przed ugotowaniem barszczyku. Późnym popołudniem ocknąłem się znowu w Sztefaniku. Z tąd mnie w tym dniu nie wyciągnie już nikt ani parą koni. Czas zrobić sobie dobrze. W pustym żołądku ląduje gulasz z kociołka i to dwa razy - na późny obiad i na kolację. Miejsce na napój turystyczny i na horec i tak jeszcze zostało.
Trzeci dzień jest już tylko pod znakiem powrotu do domu. Powrotną drogę nie ma co opisywać, bo nic ciekawego się już nie wydarzyło. Szybkość ustaliła się na normalnym poziomie. Jedynym ciekawym momentem był trochę mglisty widok na Zach. Tatry, które podczas wyjścia nie widzieliśmy.
[attachment=37498]
Co napisać na koniec? Chociaż plan spełniłem tylko na 50%, już nie mogę się doczekać na majową bibę. Żeby nam tylko pogoda dopisała. Bardzo ważna będzie prawie drugi dzień. Chciałbym zaliczyć te 54 km.